Jeden z najwybitniejszych twórców rosyjskiego kina Andriej Tarkowski dostrzegł w panu pokrewną duszę. Czuje się pan spadkobiercą jego dzieła?
Tylko o tyle, o ile obaj jesteśmy dziećmi rosyjskiej kultury. Tarkowski był mi bliski jako człowiek, mniej jako reżyser. Poznaliśmy się 30 lat temu. Spodobały mu się moje szkolne etiudy, być może wyczuł w nich jakieś pokrewieństwo stylu. Potem pomógł mi znaleźć pracę w Lenfilmie, mimo że sam miał już wtedy wielkie problemy z kręceniem filmów w Związku Radzieckim.
Tarkowskiego zajmowały problemy metafizyczne, pana pochłaniają problemy polityczne. Większość filmów, które pan zrealizował, to portrety tyranów m.in. Lenina i Hitlera.
Nie uważam się za autora kina politycznego. Nie uprawiam klasycznej biografistyki. Nie śledzę na ekranie sporów i wydarzeń historycznych. Interesują mnie nastroje, spojrzenia w głąb duszy władców tego świata. W „Cielcu” pokazałem Lenina, który boi się oddać władzę, a potem życie. Radziecki przywódca cierpi umierając niepogodzony ze sobą, ze swoimi bliskimi. Z kolei „Moloch” przedstawia zwykły dzień Adolfa Hitlera i Ewy Braun. Oboje spędzili go w bawarskich Alpach razem z przywódcami nazistowskiej partii. Całe towarzystwo umówiło się, że nie będzie rozmawiało o sprawach wagi państwowej. Historia toczy się gdzie indziej, a oni odpoczywają. Co jest tematem filmu? Chrześcijaństwo odnajduje istotę zbawienia w miłości. Czy można ocalić duszę kochając potwora? To pytanie najbardziej mnie nurtowało.
W filmie o zwykłych ludziach nie zabrzmiałoby ono tak mocno?
Przecież Hitler i Lenin byli zwykłymi ludźmi! Mieli przeciętne umysły, nie grzeszyli inteligencją. Człowiek wybitny nie będzie narzucał swojej woli innym.