Kiedy dzielono akcje PZU, pracownicy z najdłuższym stażem otrzymali pakiety zawierające 104 akcje (czyli 1040 nowych), pozostali objęci ustawowym przywilejem – odpowiednio mniejsze. Konsorcjum Eureko-BIG BG, kupując w 1994 r. od Skarbu Państwa 30 proc. akcji PZU, za jeden walor płaciło 1165 zł i to był dla pracowników jedyny punkt odniesienia pozwalający zorientować się, jaka jest wartość otrzymanych przez nich portfeli. Była niemała: te najzasobniejsze warte były ponad 120 tys. zł, te najskromniejsze ponad 40 tys. zł. Był tylko jeden warunek: akcji nie można było sprzedać przez kolejne dwa lata.
Cierpliwość ludzi została wystawiona na nie lada próbę, nie wszyscy temu podołali. Zwłaszcza emerytom stanowiącym dużą grupę akcjonariuszy było szczególnie spieszno: poganiał ich zegar biologiczny, niecierpliwiły się rodziny. Zaczął działać czarny rynek, na którym handlowano akcjami mimo obowiązującego zakazu. Robiono to w formie umowy przyrzeczenia – sprzedający inkasował pieniądze od ręki, choć w sensie formalnym umowa miała być zrealizowana dopiero po odblokowaniu akcji.
Aby opanować sytuację i pomóc pracownikom, działające w PZU związki zawodowe wynegocjowały z Citibankiem program kredytów udzielanych pod zastaw akcji. Bank był gotów za jedną akcję zaoferować 670 zł pożyczki, jednak do ręki akcjonariusz dostawał mniej, bo bank zatrzymywał depozyt 150 zł na opłacenie podatku na wypadek, gdyby kredyt nie został zwrócony, a akcje przeszły na własność banku. Zabezpieczeniem była umowa blokady akcji. Ile osób skorzystało z oferty banku, nie wiadomo. Związkowcy z PZU twierdzą, że niewiele, Citibank odmawia jakichkolwiek informacji na ten temat. Nie wiadomo też, ile przy okazji nabył akcji PZU.
Dobre serce inwestora
W kwietniu 2001 r.