Uchwalona w 1997 r. ustawa o świadku koronnym rodziła się w bólach. Pierwszy jej projekt upadł podczas sejmowego głosowania w 1994 r. Od początku budziła obawy. Twierdzono, że burzy zasady obowiązujące w polskim prawie karnym, bezkrytycznie przenosi wzorce anglosaskie. Krytycy pytali: A co z dogmatem legalizmu? Zgodnie z nim żaden sprawca przestępstwa nie może uniknąć kary. Czy można więc sankcjonować darowanie kary temu, kto doniesie na innych? Można – odpowiadali zwolennicy. A nawet trzeba, jeśli chcemy skutecznie zwalczać przestępczość. Bezkarność jednego świadka koronnego oznacza udowodnienie win dziesiątkom groźnych bandytów.
Dyskusja toczyła się w atmosferze wojennej. W Warszawie trwała wymiana strzałów między gangami, na ulicach wybuchały bomby, padały trupy. Kraj dzieliły między siebie dwie potężne grupy przestępcze: Wołomin i Pruszków. Nazwano je mafiami, bo miały swoich ludzi w policji, prokuraturze, sądownictwie, w samorządach, nawet w Sejmie. I były bezkarne.
Prawnicy stanęli po dwóch stronach barykady. Prokuratorzy entuzjastycznie popierali plany wprowadzenia w Polsce instytucji świadka koronnego. Z kolei adwokaci, nie bez racji, twierdzili, że oskarżyciele przy pomocy świadków koronnych chcą ułatwiać sobie pracę: nie szukać dowodów materialnych, a oskarżenie opierać wyłącznie na zeznaniach osobników, którzy w ten sposób kupują sobie bezkarność.
W 1997 r. po długich bojach Sejm ustawę wreszcie przegłosował. Weszła w życie 1 września 1998 r. Pierwszy świadek koronny zeznania w sądzie złożył dopiero w lutym 2000 r. Stało się to w Poznaniu. W owym czasie status świadka w całej Polsce nadano już ok.