Archiwum Polityki

Życie po życiu

Ludzie wciąż tęsknią za nieśmiertelnością – czasem obsesyjnie. A i nauka zmienia podejście. Przestaje traktować pytanie o życie po śmierci jako tabu, którym po prostu nie da się sensownie zajmować. Zaczyna dostrzegać, że ludzie – także wykształceni – mogą mieć egzystencjalny problem ze śmiercią.

Kto pamięta „Życie po życiu” doktora Moody’ego? W połowie lat 70. to był hit taki jak dzisiaj „Kod Leonarda” Dana Browna. Ale Amerykanin Raymond Moody, absolwent medycyny i filozofii, zdobył światowy rozgłos nie antykościelnym thrillerem, lecz raportem o przeżyciach pacjentów, którzy otarli się o śmierć i wrócili na naszą stronę. To, co opowiadali, brzmiało jak potwierdzenie nauk wielu religii, że ludzkie życie nie kończy się wraz ze śmiercią.

Moody (ur. 1944 r.) jeszcze jako student filozofii zetknął się z profesorem psychiatrii, który opowiedział mu swoją niezwykłą historię. Po wypadku znalazł się w stanie śmierci klinicznej, ale został odratowany. Przeżycia z tego czasu, kiedy był zawieszony między życiem a śmiercią, były tak intensywne i niesamowite, że zmieniły jego światopogląd; czuł jednak, że nikt, kto nie doświadczył czegoś podobnego, nie byłby w stanie go zrozumieć, więc nikomu z tych doświadczeń się nie zwierzał. A już zwłaszcza kolegom naukowcom.

Moody nie interesował się problemem śmierci. Fascynował go problem świadomości. Jak większość ludzi nauki w naszych czasach uważał, że śmierć oznacza kres świadomości. I tylko dlatego wysłuchał opowieści psychiatry. Kilka lat później Moody był już wykładowcą na uniwersytecie. Po jednym z jego wykładów o platońskiej teorii wędrówki dusz zgłosił się do niego student. Poprosił, by Moody podyskutował ze swymi słuchaczami, czy możliwe jest życie po śmierci. Opowiedział mu swoją historię – łudząco podobną do historii profesora psychiatrii. Od tego momentu dr Moody zainteresował się tematem. Owocem jego badań było „Życie po życiu” („Life After Life”, 1976, wyd.

Polityka 15.2006 (2550) z dnia 15.04.2006; Raport; s. 4
Reklama