Przed drzwiami działu rejestracji w Powiatowym Urzędzie Pracy w Gdańsku widać sporą grupkę oczekujących. Drobna blondynka, 29 lat, w ciąży, kiedyś pracowała w gastronomii, ale to 7 czy 8 lat temu. Ostatnio dłuższy czas przebywała w USA. Przyszła się zarejestrować jako bezrobotna, żeby mieć opłaconą kasę chorych: – Do kontroli ginekologicznej trzeba chodzić – tłumaczy towarzysząca jej matka. Następny w kolejności malarz budowlany tuż po pięćdziesiątce, twierdzi, że pozostaje bez pracy od 1995 r. W Gdańsku, gdzie o robotę nie tak znów trudno? No i dlaczego tyle lat omijał pośredniak szerokim łukiem? Odpowiedź może być tylko jedna: maluje na czarno, teraz przyszedł po ubezpieczenie zdrowotne, którego nielegalny pracodawca nie jest mu w stanie zapewnić. Na odchodnym malarz pyta, od kiedy może korzystać z kasy chorych.
Przy sąsiednim stanowisku oddaje wypełniony kwestionariusz magister sztuki, absolwentka. Gdy pada rytualne pytanie, czy jest gotowa do podjęcia pracy, wyjaśnia, że czeka ją chemioterapia. Partner dobrze zarabia, ale nie mają ślubu, więc nie może zgłosić jej do ubezpieczenia w swojej firmie. Urzędniczka tłumaczy, że rejestruje osoby, które chcą pracować. Magister sztuki podpisuje deklarację i zostaje umówiona z pośrednikiem. Jej miejsce zajmuje parkieciarz, lat 48, wdowiec. Nawet nie przyniósł ze sobą świadectwa ukończenia szkoły zawodowej, podobno zginęło, gdy ktoś mu się włamał do domu. Bez świadectwa urzędniczka może wpisać, że ma tylko wykształcenie podstawowe. Mężczyzna nie wygląda na zmartwionego. Z ostatnim miejscem pracy rozstał się w 1997 r. A co potem? „Na dziko”. Nie kryje: chodzi tylko o świadczenia zdrowotne, nawet nie dla niego, lecz synów.