Clinton skłamał. To jasne. Kiedy sprawa Moniki po raz pierwszy wyszła na jaw w styczniu br., prezydent patrząc prosto w kamerę telewizyjną i energicznie poruszając palcem wskazującym powiedział: "Nie uprawiałem seksu z tą kobietą (pauza) z panną Lewinsky". A teraz, po pół roku, w wygłoszonym przemówieniu do rodaków, stwierdził, że "utrzymywał niewłaściwe stosunki" z Moniką i że to było "złe". Amerykańskie stacje telewizyjne nie odmówiły sobie przyjemności, aby nie puszczać zestawienia wycinków obu nagrań.
To zdemaskowanie kłamstwa nie zdało się na nic. Amerykańska opinia publiczna wybaczyła prezydentowi. Według badań przeprowadzonych zaraz po przemówieniu o Monice - a jeszcze przed przemówieniem o amerykańskim ataku - większość Amerykanów nie uważała, że trzeba stawiać Clintona pod pręgierzem. Owszem, postąpił źle, ale dajmy już spokój.
Polityka to odpowiedni ton głosu. Nikt nie ma głowy do argumentacji ani szczegółów. Tymczasem Bill Clinton, doskonały mówca, znakomicie odkrywający nastrój publiczności, popełnił tym razem poważny błąd polityczny. Nie dobrał właściwego tonu swego telewizyjnego wystąpienia. Powiedział tyle: Wprowadziłem ludzi w błąd, nawet moją żonę. Bardzo tego żałuję. Ale - według zgodnej oceny prasy amerykańskiej - nie były to przeprosiny ani prośba o zaufanie. Zamiast tego, prezydent sam zarządził, aby postawić już grubą kreskę i zająć się poważną pracą państwową. Co gorsza, zaatakował ścigającego go specjalnego prokuratora, twierdząc że jego śledztwo poszło za daleko, kosztowało zbyt dużo i boleśnie dotknęło zbyt wiele osób. "Teraz ta sprawa - powiedział Clinton - jest pomiędzy mną a dwiema osobami, które najbardziej kocham - moją żoną i naszą córką - oraz naszym Bogiem".
"Prawdopodobnie cały Waszyngton był zaskoczony wyzywającym tonem przemówienia i ograniczoną skruchą" - ocenił Thomas Mann, specjalista od rządów z Instytutu Brookings.