Moskiewska "Trybuna", która nie jest bynajmniej organem wściekłej opozycji komunistycznej, lecz poważną gazetą, finansowaną przez Gazprom, wyszła w piątek, 21 sierpnia pod krzyczącym tytułem: "Jelcyn żyje, ale tego można się tylko domyślać". Na tle pogłębiającego się kryzysu, padającego rubla i telewizyjnych obrazków, pokazujących ludzi szturmujących banki, wszelkie pogłoski wydawały się w pełni wiarygodne, a rewolucyjny nastrój wcale nie przesadny. Nic nie jest jednak lepszą zapowiedzią długiego żywota niż fałszywa wiadomość o śmierci. Jelcyn w swoich wspomnieniach pisze, że podczas chrztu pijany pop omalże go nie utopił. Może dlatego rosyjski prezydent wciąż utrzymuje się na powierzchni i pokazuje figę autorom nekrologów o swojej politycznej śmierci.
Trzeba mieć bardzo krótką pamięć, aby oczekiwać dobrowolnej dymisji od polityka, który nie zawahał się w obronie swojej władzy wydać rozkaz strzelania do parlamentu i który tylko raz w życiu, gdy był pod narkozą na stole operacyjnym, zgodził się na krótkie przekazanie guzika atomowego swemu konstytucyjnemu następcy. Jelcyn zdaje sobie jednak sprawę, że jego czas i biologiczny, i polityczny dobiegają końca. Jeśli nawet nie gwałtowne pogorszenie stanu zdrowia rosyjskiego prezydenta było przyczyną zauważalnej nerwowości na Kremlu w ostatnich dniach, to przecież nie sposób ukryć drżących rąk, niepewnego kroku i nie zawsze odpowiednich do sytuacji wypowiedzi i zachowań. Społeczne poparcie dla prezydenta spadło rekordowo, jednych sojuszników się pozbył, inni go opuścili; władza powoli wycieka z Kremla jak woda ze spękanego bukłaka. Dlatego sam Jelcyn wskazał rok 2000 jako kres swojej władzy.
Czas, jaki mu pozostał, chce spędzić w miarę bezkonfliktowo, przygotowując następcę. Proponuje więc politycznym przeciwnikom pakt o nieagresji: nie szarpcie mnie, to i ja pozostawię was w spokoju, tym bardziej że sprawy w Rosji wyglądają zupełnie nieciekawie i jeśli weźmiemy się za łby, to utoniemy wszyscy razem.