Prywatni inwestorzy (angielska nazwa developer, francuska - promoteur) zaczęli pojawiać się u nas na początku transformacji ustrojowej, a w założeniach polityki mieszkaniowej witani byli jako "w pełni rynkowa formuła, zapewniająca ekonomiczne gospodarowanie środkami mieszkaniowymi" ("Nowy ład mieszkaniowy", 1992 r.).
Gdyby trzymać się definicji takich firm, prawdziwych developerów w Polsce nie ma. Inwestycje finansowane są z przedpłat klientów, a nie z kapitału developera i to klienci ponoszą ryzyko. System przedpłat, pozostających poza jakąkolwiek kontrolą, jest kryminogenny i urodzaj na oszustwa jest w tej dziedzinie wyjątkowy (największe afery przypominamy w ramce).
W innych krajach (np. w USA) developer nie ma prawa przyjmować przedpłat i odgrywać roli parabanku. Pieniądze klientów gromadzone są na kontach depozytowych, otwieranych na ich nazwisko, bank pośredniczy w finansowaniu inwestycji kontrolując jej przebieg i przekazując środki na konto developera. U nas podobny system wprowadzono tylko raz, z zaskakującym finałem.
W ubiegłym roku powstała w Lublinie spółka Luxdom MMB, własność Magdaleny Bandury, lublinianki mieszkającej w Kanadzie. Spółka miała zbudować osiedle z 333 mieszkaniami. Inwestycję uwiarygodnił bank PKO, który miał zarządzać pieniędzmi przyszłych właścicieli mieszkań gromadzonymi na specjalnym subkoncie. Tylko zaliczki (2 tys. zł od mieszkania i odsetki) wpłacane były na konto operacyjne spółki. Po kilku miesiącach pani Bandura zniknęła razem z zaliczkami pozostawiając oskubanych klientów i mocno zakłopotany bank. Polka potrafi (zwłaszcza jeśli ma kanadyjski paszport).
Jak sprawdzać wiarygodność firmy developerskiej? Mimo przedstawionej tu wpadki współpraca z bankiem daje największe gwarancje bezpieczeństwa: bank kontroluje wykorzystanie środków, pilnuje dyscypliny finansowej.