Myśliwi nie mówią: krew tylko "farba", oczy zwierzęcia to "trzeszczele", rannne zwierzę, które ucieka
do lasu, to "postrzałek", a dzik, który w agonii ryje racicami ziemię "pisze testament". Myśliwi robią wszystko, aby nie nazywać rzeczy po imieniu.
Myśliwi twierdzą, że kochają przyrodę i zwierzęta. Poświęcają czas i pieniądze na pracę w lesie. Działają na rzecz ginących gatunków. Budują paśniki, dokarmiają zwierzynę. Dopiero potem strzelają.
W kole łowieckim Przepiórka w Radzyminie trwają przygotowania do pierwszego w tym sezonie hubertowskiego polowania. Łowczy rozdziela stanowiska i omawia strategię, myśliwi sprawdzają broń. Po hymnie św. Huberta odegranym na trąbce, ładują się na ciężarówkę. 25 mężczyzn wyrusza na wojnę z zającami. W planach jest także strzelanie do bażantów, lisów i dzików, choć dziki potraktowano raczej teoretycznie. Odkąd na polowaniu przed kilkoma laty zginęły dwie lochy, nikt w tych lasach dzików nie widział.
Rywalizacja
Pierwsze pędzenie. Myśliwi ustawieni na dwóch flankach, a nagonka złożona z 12-13-letnich chłopców krzykiem i kołatkami wypłasza przycupnięte w polu szaraki. Przerażone zwierzęta biegną prosto pod lufy dubeltówek. Jeśli jeden z myśliwych spudłuje, trafia ustawiony obok kolega.
- To nie jest tak, że zające nie mają szans - tłumaczą. - Nie wolno strzelać do zajęcy z ukrycia albo kiedy stoją słupka. Jeśli zając zawróci w stronę nagonki, ocali życie. Polowanie to rywalizacja człowieka ze zwierzęciem.
Kolejne pędzenie, tym razem w lesie. Jeden z myśliwych trafia zająca w tylne nogi. Zwierzę próbuje uciekać czołgając się na przednich. Trzeba je dobić uderzając sztywną dłonią w kark. Niestety, starszy pan nie jest Brucem Lee. Tłucze cierpliwie, ale piski i śmiertelne drgawki ustają dopiero po paru minutach. Myśliwy wyciera w gałęzie sosny umazane krwią i sierścią ręce.
Do zwierzyny drobnej i płowej strzela się dlatego, że gdy mnoży się ponad miarę, niszczy lasy i uprawy rolnicze.