Jest to kolejny film Tarantino po trzyletniej przerwie reżyserskiej, od czasu "Pulp Fiction", etapu w kronikach kina kryminalnego. Była to pierwsza i jedyna Złota Palma, główna nagroda na festiwalu w Cannes w dziejach tej ambitnej imprezy, przyznana dla pozycji reprezentującej rodzaj uważany za popularny rozrywkowy. W krytyce pojawił się nowy termin: "czarny kryminał artystyczny".
Ale po prawdzie, nie był on zupełnie nowy i przewijał się już wcześniej wśród zainteresowanych kinomanów. Kino kryminalne bowiem, w przeciwieństwie do innych gatunków powstałych w naszym stuleciu, które zastygły w formułach - tak na przykład stało się z westernem ostatnio zanikłym - rozwijało się bezustannie i nawet doszło do perfekcji, której zdawałoby się, nie da się dalej przekroczyć.
Ostatnim słowem był tutaj "Ojciec chrzestny" F.F. Coppoli z 1990 r. Pojawiła się tonacja nowa. Głównym zaskoczeniem, wobec dotychczasowej tradycji, była nieobecność oficjalnego wymiaru sprawiedliwości, i nawet komisariatu. Wydawałoby się, że jest to posunięcie w fabule zdawkowe, tymczasem miało znaczenie decydujące. Policja znikła: nie widać jej było nawet na ulicach, tak jakby reżyser starał się, aby o niej w ogóle zapomniano. Tymczasem postaci "Ojca" zawodowo zajmowały się zbrodnią, i to bynajmniej nie skrycie zakamuflowaną, lecz jaskrawą, efektowną i nawet rozmyślnie widowiskową - musiała ona być taka, bo jej przebieg skaczący do oczu był ostrzeżeniem dla innych, dla przeciwników w porachunkach mafijnych, stanowiących tu treść. Dżentelmeni na przyjęciu w restauracji zostają wymordowani z helikoptera przez oszklony dach, zabija się ostrzem ukrytym w okularach, truje się ciasteczkami z cyjankiem w trakcie premiery operowej itd. Nie słychać jednak, by prokurator zajął się tymi zaiste popisowymi wypadkami.