"Przygody Robinsona" są przede wszystkim zapisem miesięcy, czy właściwie lat choroby. Trudno w to uwierzyć, ale opis zgoła niewidowiskowych kłopotów cielesnych często bywa fascynujący. Rzecz w tym, że choroba jest tu podszyta fikcją. Wielomiesięczny pobyt Robinsona na "bezludnej wyspie choroby" (bo o to mimo sugerowanej przypadkowości chodzi w tytule książki) rozpoczyna się od błędu w sztuce wynikającego z lekarskiej nadgorliwości. Chirurg operujący pisarza traci głowę i o mały włos nie pozbawia go życia. Konsekwencją bardzo ryzykownego zabiegu jest sen, który trwa dwa miesiące. A tak wygląda przebudzenie: "Lekarz wziął mnie za rękę i powiedział: ťWrócił pan z bardzo dalekaŤ".
"Obudziłem się jako niemowa" - czytamy w następnym akapicie. Pisarz budzi się, jak stwierdza, "wpatrzony w swoje sny". Rzeczywistość snów po przebudzeniu z dwumiesięcznego letargu wydaje mu się bardziej przekonująca od tego, co widzi. Sny porażające swoją realnością budują nierealne, a jednocześnie niezwykle przygnębiające fabuły. Jedna z nich jest namacalnym niemal opisem samobójstwa, inna spotkania z marszałkiem Piłsudskim, kolejna to historia początku kolejnej wielkiej wojny. Traumatyczny, pochodzący z najbardziej przeraźliwych głębi letargu, sen o samobójstwie w sposób zaiste zgodny z onirycznymi regułami przenosi się na rzeczywistość. Po przebudzeniu pisarz myśli o samobójstwie.
Choroba przeniesiona na rzeczywistość staje się niezwykle uciążliwą fikcją. Tym większe zdziwienie budzi fakt, że opisana jest z niezwykłym chłodem, dystansem, jakby przydarzyła się komu innemu. Trudno się oprzeć wrażeniu, że jest to sposób uwolnienia się od tych chorobowych, czy raczej chorobliwych fabuł. "W ciągu lat coraz wyraźniej czułem przesyt fikcjami, jakie tworzyłem pisząc. Miałem niepokojące wrażenie, że tracę kontakt z prawdą.