To jasne, że siły serbskie szykowały wiosenną ofensywę w Kosowie. W październiku, zgodnie z porozumieniem, Serbowie wycofywali stamtąd żołnierzy (bardzo to ładnie wyglądało w telewizji), ale nigdy do ustalonych limitów. Kiedy rozmowy pokojowe w Rambouillet i Paryżu spełzły na niczym, jasne było, że teraz w Kosowie "przemówi towarzysz mauzer".
A więc to nieprawda, że dopiero naloty sprowokowały Serbów do brutalnej rozprawy z Albańczykami. Ale niewątpliwie przyspieszyły ją i zintensyfikowały. Kiedy poleciały samoloty i rakiety, Slobodan Miloszević nie miał już bowiem nic do stracenia. W dodatku wcześniej opuścili Kosowo międzynarodowi obserwatorzy i dziennikarze, więc wszystkiego można było dokonać bez świadków.
W tej metodzie jest logika, a nie wyłącznie żywioł. Poligonem była Bośnia. Media biły na alarm, NATO straszyło nalotami, a bośniaccy Serbowie robili swoje: z mapą w ręku oczyszczali etnicznie region za regionem. Brali tereny na zapas, aby później było z czego wykroić kompromis.Także technologia wysiedleń została wypracowana w Bośni. Okrąża się wieś, straszy, daje godzinę, dwie, podpala coś, żeby skruszyć opornych. A potem spokojnie obserwuje rezultaty, rabuje i pali. Kiedy wysiedla się duże obszary, warto podstawić uciekinierom autobusy - wtedy wszystko idzie sprawniej.
Różnica między Bośnią a Kosowem jest taka, że tam Unia Europejska i NATO ograniczały się do bezradnej kampanii pogróżek (z czego czyniono im zarzut); tutaj Sojusz wyciągnął wnioski z tamtej przegranej: zaatakował, aby uprzedzić katastrofę. Nie uprzedził, a jeszcze ją wzmógł. Co niewątpliwie - mimo szlachetnych intencji - obciąża strategów Sojuszu.
Różnica między Bośnią a Kosowem tkwi również w tym, że wówczas mówiło się o złych bośniackich Serbach, nacjonalistach, lokalnych bandach i watażkach, których nikt nie jest w stanie okiełznać (lubili tę tezę podnosić jugosłowiańscy intelektualiści; my jesteśmy inni, cywilizowani - mówili).