Władze jugosłowiańskie oceniają straty, pewnie z nawiązką, na 100 mld dolarów. 17 mostów, 7 lotnisk, 39 zakładów przemysłowych, 13 rafinerii i zbiorników paliw, 12 nadajników telewizyjnych, zbombardowane drogi i tory kolejowe. O stratach wojskowych - zniszczonych centrach dowodzenia, koszarach, systemach rakietowych i radarowych, magazynach - władze wspominają ogólnikowo, ale te przecież musiały być szczególnie dotkliwe.
Widać ciągle dla Miloszevicia jest to cena do zaakceptowania za fakty dokonane w Kosowie. Ruszyła stamtąd właśnie kolejna fala uchodźców albańskich, piąta czy szósta w ciągu ostatniego miesiąca, dopełniająca liczbę uciekinierów szukających schronienia w Albanii, Macedonii i Czarnogórze do 800 tys. Zamysł prezydenta Jugosławii jest czytelny: zakłada ostateczną rozprawę z partyzancką Armią Wyzwolenia Kosowa i wyczyszczenie etniczne tych terenów. Tak aby nad pustą, czystą mapą móc zasiąść do negocjacji i wytargować korzystny kompromis, korzystniejszy dla Belgradu niż przewidywało to porozumienie pokojowe z Rambouillet.
Ten belgradzki scenariusz zakłada, że NATO nie zdecyduje się na użycie wojsk lądowych. A bez nich trudno sobie wyobrazić przejęcie Kosowa przez siły międzynarodowe, rozciągnięcie protektoratu i ustanowienie nowego porządku. A w każdym razie ciągle o terminie i warunkach takiego przejęcia decydowałby Miloszević. I ciągle decyduje.
Politycy państw Sojuszu mówią co prawda, że "trzeba rozważyć fazę lądową", lub - jak ostatnio amerykańscy senatorowie z komisji obrony - wręcz krytykują NATO, że z góry zrezygnowało z takiej operacji (dając w Kosowie praktycznie wolną rękę serbskiej armii i doborowym oddziałom MSW). Ale według sekretarza obrony Williama Cohena "nie rozpoczęły się jakiekolwiek przygotowania", a szef połączonych sztabów gen.