Na wystawie współczesnej grafiki amerykańskiej w stołecznej galerii Zachęta lista obecności jest imponująca: Dine, Hockney, Johns, Lichtenstein, Oldenburg, Rauschenberg, Rosenquist, Stella. Ośmiu twórców, bez których trudno wyobrazić sobie plastykę ostatniego półwiecza. A jednak wystawa bardziej rozczarowuje, niż zachwyca, bardziej wprowadza w błąd, aniżeli oprowadza po rozległych polach estetycznych doświadczeń minionych dziesięcioleci.
Wystawa rozczarowuje z dwóch powodów. Po pierwsze, dla zdecydowanej większości prezentowanych twórców grafika była zawsze ubocznym środkiem artystycznej ekspresji. To nie dzięki niej zostali dostrzeżeni i wyniesieni na szczyty, to nie za nią ich kochamy, szanujemy, podziwiamy. Najbardziej jaskrawy jest przypadek Claesa Oldenburga, rzeźbiarza z krwi i kości, który do historii sztuki trafił dzięki swym przestrzennym atrapom udającym prawdziwe przedmioty, choć tworzonym a rebours (sedesy z miękkiego plastiku, hamburgery z gipsu, nadmuchiwane drzwi lotnicze itd).