W chwili, kiedy cała Polska popadła w histerię lustracyjną, a internetowe łącza grzeją się do czerwoności, bo ludność poszukuje „listy Wildsteina”, już tylko byli esbecy zachowują spokój. Pobłażliwie przyglądają się wydarzeniom i nie ukrywają satysfakcji, że ich mozolna praca w końcu zaowocowała.
– Jestem na liście, wszystko się zgadza – pogodnie informuje były kapitan SB Jan Skiba (nazwisko służbowe, czyli używane przez niektórych oficerów operacyjnych Służby Bezpieczeństwa w kontaktach z agenturą). Pracę w resorcie zakończył w lipcu 1990 r. – weryfikacja negatywna. Wyjechał na kilka lat do Niemiec, zdobył kapitał. Teraz zajmuje się działalnością gospodarczą.
Jego pogoda ducha wynika z faktu, że swoją agenturę w porę, jak mówi, wysłał do Konstancina-Jeziornej. Do tamtejszej papierni na przełomie lat 1989/1990 pracownicy MSW na masową skalę wywozili tajne dokumenty resortu.
Skiba był prawdziwym stachanowcem. – Miałem 52 jednostki, to niezły wynik – nie kryje dumy. Jak utrzymywać regularny kontakt z pięćdziesięcioma dwoma tajnymi współpracownikami, kontaktami operacyjnymi, służbowymi i konsultantami? Część spotkań za Skibę odbywali jego rezydenci, czyli starannie wyselekcjonowana grupa tajnych współpracowników, doświadczonych, wieloletnich. – Mogłem na nich polegać jak na samym sobie, ludzie oddani sprawie – ocenia. Korzystał też z odpłatnej pomocy emerytów esbeckich. Tylko dzięki rezydentom był w stanie opędzić tak licznie zwerbowaną agenturę. Miał też pod opieką kilkoro tzw. zabezpieczonych. – Wypełniałem na nich formularz EO-4, co oznaczało, że typuję ich na współpracowników – opowiada.