Tego samego dnia, o tej samej godzinie, odgłosy potężnych wybuchów w uzdrowiskowej miejscowości nad jeziorem Genezaret oraz w portowej dzielnicy Hajfy, mimo iż nie spowodowały ofiar w ludziach, wstrząsnęły izraelską opinią publiczną. W obu przypadkach samochody-pułapki wyleciały w powietrze przed zaplanowanym czasem eksplozji. Terroryści padli ofiarą własnej nieostrożności, nie wyrządzając większej szkody. Izraelczyków zbulwersował fakt, że wykonawcy i organizatorzy zamachu to nie ludzie Hamasu czy Dżihadu Islamskiego z Gazy lub Zachodniego Brzegu, lecz mieszkańcy spokojnej, malowniczej wsi Daburije, przylegającej do stoku góry Tabor w Dolnej Galilei.
Dwadzieścia procent ludności państwa Izrael to mniejszość arabska, licząca około miliona osób. 700 tys. z nich to muzułmanie, pozostali są chrześcijanami lub Druzami i Czerkiesami. Wszyscy posiadają izraelskie obywatelstwo, mają swoją reprezentację w parlamencie, ich młodzież studiuje na uniwersytetach, a zamieszkane przez nich wsie i miasteczka wyglądają dostatnio, o niebo lepiej od podobnych osiedli w krajach ościennych. Nawet jeśli całkowite równouprawnienie jest czasami martwą literą prawa, ludność arabska w Izraelu zawsze była lojalna wobec państwa i, jak dotychczas, nigdy nie uwikłała się w zbrojną konspirację.
Okres intifady, rokoszu palestyńskiego, który rozognił w latach osiemdziesiątych tereny okupowane przez Izrael, był dla izraelskich Arabów czasem szczególnie trudnego egzaminu obywatelskiego. Palestyńczycy w strefie Gazy i na Zachodnim Brzegu nawoływali swoich ziomków żyjących w państwie żydowskim do wykazania solidarności narodowej - i nie doczekali się odzewu. Ani jeden spośród miliona arabskich mieszkańców Izraela nie sięgnął po broń, ani jeden nie udzielił im czynnej pomocy. Liderzy tej mniejszości ograniczali się do słownych deklaracji, potępiających okupację.