Uczestnicy protestacyjnej manifestacji pod browarem Tatran twierdzili, iż "pan premier Zeman ma szczęście, że mu proteza jeszcze nie wypadła". Słowacki minister kultury Milan Kniaźko był dyplomatycznie ostrożny w komentarzach: nie czuje się kompetentny, ma własne zęby, ale pachnie mu to wszystko na milę nacjonalizmem. Poseł Frantiszek Mikloszko oświadczył, iż opinia pana Zemana, "który ma smak zepsuty czeską Becherovką", dowodzi protekcjonalnego stosunku Czechów do Słowaków.
Najbardziej jednak - sądząc po reakcjach praskich gazet - mieszkańców ziem korony św. Wacława zabolała opinia dyrektora browaru w Popradzie Pavola Jurczika: tak naprawdę to czeskie piwa już nie istnieją. Większość czeskich browarów przeszła przecież w ręce zagraniczne, z wszystkimi tego konsekwencjami.
Był to dobrze wymierzony cios w miękkie podbrzusze. Czechy od setek lat pachną chmielem, piwo jest tu religią, przeciętny mieszkaniec wypija go rocznie 160 litrów (Niemiec tylko 131), w "ogródkach piwnych dla dzieci" tata obciąga kufelek, a żeński aktyw Partii Przyjaciół Piwa bawi się z jego progeniturą w piaskownicy, pan prezydent i pan premier w czasie wizyt w terenie obowiązkowo muszą się sfotografować z kuflem wypełnionym nektarem z miejscowego browaru. "Witamy w krainie najlepszego piwa na świecie" - witały ongi napisy na granicach, co dla setek milionów smakoszy było i jest absolutną prawdą.
Na statek flagowy czeskich piwowarów, browar w Pilźnie (Plzneńsky Prazdroj) olbrzymi apetyt firmy zagraniczne miały zawsze, osobliwie od 1874 r., kiedy zachwycił się smakiem tamtejszego piwa wizytujący miasto cesarz Franciszek Józef. Wkrótce po aksamitnej rewolucji, usiłowali przejąć kontrolę nad pilznerem Holendrzy - Heineken i Grolsch. "Wobec oburzenia całego społeczeństwa miasto i rząd znalazły środki, aby ten skarb narodowy, jakim jest Pilsner Urquell, pozostał całkowicie w rękach Czechów" - donosiła wydana u nas w 1994 r.