Archiwum Polityki

Taniocha

Handlowcy walczą na ceny. Coraz więcej jest sklepów, w których wszystko kosztuje pięć albo i mniej złotych. Hipermarkety kuszą promocjami. Ale uwaga: za byle jakie pieniądze zwykle dostaje się byle co.

Magda Rafińska od roku prowadzi wraz z mężem sklep „wszystko po 4 zł” w Grodzisku Mazowieckim. U Rafińskiej, tak jak w innych tego typu placówkach, na półkach „szwarc mydło i powidło”, choć towary porozkładane są według ustalonego porządku. W małym, osobnym pomieszczeniu same tandetne upominki: sztuczne kwiaty, ramki na zdjęcia, pstrokate kubki etc. W drugim, większym, na wydzielonym regale króluje chemia: dezodoranty, płyny do zmiękczania tkanin, pianki do golenia nieznanych producentów. Po prawej stronie zabawki, po lewej drobne artykuły gospodarstwa domowego – koszyczki, tarki kuchenne, ściereczki, mopy, szczotki, podkoszulki, nieco dalej w narożniku kącik z prostymi narzędziami.

Działające na podobnej zasadzie sklepy, gdzie wszystko można kupić za funta, markę czy dolara, od dawna prosperują w krajach zachodnich, tyle że chyba nigdzie na świecie nie cieszyły się tak wielką popularnością jak w Polsce. W ciągu dwóch lat powstało ich u nas kilka tysięcy, nieprzypadkowo najwięcej w małych miasteczkach, gdzie bezrobocie przekracza 20 proc. – Kupują w nich ludzie gorzej sytuowani, przede wszystkim emeryci, renciści i bezrobotni. To nie przypadek, że za ten biznes biorą się byli właściciele lumpeksów, bo to ta sama klientela – mówi Marek Chełchowski, właściciel hurtowni z podwarszawskiego Piaseczna, który takie sklepy zaopatruje. Niemal cały towar sprowadza z Chin za grosze. Drobiazg, który w sklepie Rafińskiej kosztuje 4 zł, u niego można kupić w hurcie po 2 zł. On sam płaci za niego najwyżej złotówkę.

Na rynku sklepów „wszystko po 4 lub 5 zł” wyrośli już prawdziwi potentaci.

Polityka 9.2004 (2441) z dnia 28.02.2004; Gospodarka; s. 42
Reklama