Archiwum Polityki

U lekarza w kieszeni

Zapowiedziany na 19 lutego desperacki strajk generalny służby zdrowia oraz coraz częstsze głosy, aby odtrąbić odwrót od nieudanej reformy, każą wrócić do spraw fundamentalnych. Przede wszystkim: po co się robi reformę? Minister Wojciech Maksymowicz powtarza, że głównie chodzi o to, aby pieniądze wędrowały (do placówek i kieszeni medyków) za pacjentem. Dla lekarzy i pielęgniarek reforma oznacza przede wszystkim - a często wyłącznie - oczekiwanie większych zarobków. Pacjenci spodziewali się łatwiejszego i skuteczniejszego leczenia, nie wymuszanego łapówkami. Po pierwszych tygodniach totalnego bałaganu wszyscy, oprócz ministerstwa, czują się mocno zawiedzeni. Nie można tego stanu rzeczy bagatelizować stwierdzeniem, że minęło za mało czasu, aby odczuć pozytywy i że wszystko jakoś się ułoży. Nie ma na to najmniejszych gwarancji. Dlatego wracamy do kwestii podstawowych: lekarzy, pieniędzy, organizacji.

Reforma ochrony zdrowia, jeśli ma być prawdziwa, musi oznaczać dla przychodni i szpitali taką samą terapię szokową, jaką dziesięć lat temu przeżył przemysł. Wiele fabryk splajtowało, ale te, które przetrwały, wytwarzają dziś towary nie gorsze od zagranicznych. Powstały nowe przedsiębiorstwa, produkujące według najnowocześniejszych, światowych technologii. Wielu ludzi utraciło pracę, wielu musiało zdobyć nowe kwalifikacje, ale stale rośnie rzesza osób, które zaczęły zarabiać pieniądze porównywalne z tymi, jakie osiąga się na Zachodzie.

Ochrona zdrowia pozostała jedną z niewielu dziedzin, w których od początku lat 90. nie zmieniło się nic. Nie było konkurencji, nad nikim nie wisiała groźba utraty pracy czy konieczność przekwalifikowania się. Państwo zdawało się stawiać sprawę z całym cynizmem - etat w szpitalu nie daje pieniędzy, stwarza jednak spore możliwości dorobienia na boku. Oficjalnie więc państwo udawało, że płaci, a zatrudnieni, że pracują - z całym szacunkiem dla wyjątków, ludzi, którzy pracowali ciężko, a łapówek nie brali. Nie wiadomo też było, ile co kosztuje. Leczyliśmy się podobno "za darmo".

Beneficjentami reformy Balcerowicza od momentu jej startu byli konsumenci, od razu więc wyłoniła się grupa zwolenników popierających proces zmian. W reformie Maksymowicza pacjenci stali się jej zakładnikami; chorzy, bezbronni ludzie, którym przekłada się operacje, odsyła z kwitkiem, zagubieni w nowym układzie placówek służby zdrowia.

Problem z reformowaniem lecznictwa polega na tym, że nie da się na gwizdek otworzyć konkurencyjnych przychodni czy szpitali, choć można próbować sprowadzić z zagranicy kilku łamistrajków anestezjologów. Szpital to nie sklep, do którego można sprowadzić zagraniczne towary. Dlatego reformy służby zdrowia nie da się przeprowadzić wbrew jej pracownikom.

Polityka 8.1999 (2181) z dnia 20.02.1999; Raport; s. 3
Reklama