Wydaje się, że tylko demokracja nie poniosła porażki w efekcie afery z Moniką Lewinsky. Co będzie ta afera oznaczać dla prezydentury Billa Clintona, dla dziedzictwa, jakie on po sobie pozostawi, dla samej Ameryki? Co zostanie z tej sprawy, gdy opadną emocje?
Najpierw to, co prezydent może i czego nie może zrobić do końca swojej kadencji. Nie ma wątpliwości: express w XXI wiek, pociąg - symbol reelekcyjnej kampanii prezydenckiej Clintona nie jest już żadnym ekspresem. Gdy w styczniu 2001 r. wtoczy się na Union Station w Waszyngtonie, tuż obok Kongresu, gdzie nastąpi zaprzysiężenie następcy Billa Clintona, będzie to już tylko osobowy. Po wielekroć zadawanych sobie przez prezydenta i republikanów ciosach naiwnością byłoby liczyć na pojawienie się w stosunkach między nimi ducha kompromisu. Owszem, republikanom, którym - jak wynika z sondaży - publiczność przypisuje winę za kilkunastomiesięczny maraton skandali, powinno zależeć, by przynajmniej udawać, że chcą się dogadać z Clintonem. Ale nawet w polityce, gdzie nigdy nie mówi się nigdy, nie sposób udawać, że nic się nie stało.
Rozkład przyzwoitego pożycia Białego Domu z republikanami jest trwały i zupełny. Z sondażu przeprowadzonego tuż po uniewinnieniu Clintona przez Senat wynika, że zdaniem 74 proc. Amerykanów może on być do końca swojej kadencji skutecznym prezydentem. Ale tego typu sondaże nie mają mocy sprawczej. Doradcy prezydenta mówią, że ma on niezwykle ambitne plany, być może najbardziej ambitne od czasu dojścia do władzy, ale pierwszy prezydent w tym stuleciu, którego Izba Reprezentantów postanowiła odsunąć od władzy, może już tylko stwarzać pozory. Amerykański rząd będzie praktycznie bez szefa, a w dniu uniewinnienia Clintona zaczęła się kampania wyborcza 2000.
Co dzieci i wnuki dzisiejszych Amerykanów przeczytają o Billu Clintonie w podręcznikach historii?