Tak umierał każdy ukrzyżowany, Jezus i Spartakus, dezerter z armii rzymskiej i zbiegły niewolnik, bandyta i buntownik. Tego, co niemal dwa tysiące lat temu stało się w Jerozolimie, nie można sprowadzić do obrazu wykręconego w konwulsjach udręczonego ciała. Było jeszcze słowo. Ale słowo w filmie Mela Gibsona jest zepchnięte na margines. Kilkadziesiąt sekund migawki z Kazania na Górze, poszarpane zdania łacińskie i aramejskie, mające wyjaśnić sens tego, co się zdarzy i na kilkanaście wieków zmieni bieg dziejów, zaraz znikną pod naturalistyczną prezentacją ciała masakrowanego batogami, miażdżonego belką, wykręcanego, pokrwawionego i podziurawionego ćwiekami.
Można by rzec, że bez odpowiedniego słowa ten obraz jest ilustracją jakiejś absurdalnej religii śmierci, a nie życia i miłości. I takie też z miejsca pojawiły się skojarzenia krytyków, obok drugiego zarzutu, że Mel Gibson swym filmem podsyca stary chrześcijański antysemityzm, pokazując wykrzywionych nienawiścią Żydów, rozczochranych i z zepsutymi zębami, wołających do Piłata: „Ukrzyżuj go! Ukrzyżuj go”. Co prawda Paweł VI już w 1965 r. ogłosił, że nie należy obciążać Żydów winą zbiorową za ukrzyżowanie Chrystusa, jednak Mel Gibson nie uznaje reform soborowych i powołuje się na dosłowny przekaz Ewangelii.
Konserwatywny katolik Mel Gibson staje się rzecznikiem chrześcijańskich fundamentalistów, ruszających z krucjatą nie tyle przeciwko „niewiernym” muzułmanom, ile przeciwko liberałom, wolnomularzom i komunistom, skupionym wokół żydowskich intelektualistów i mediów w rodzaju „New York Timesa” i wokół Hollywood. Konserwatyści, jak rzecznik baptystów Morris Chapman, uważają wręcz, że to Bóg zesłał Ameryce film Gibsona jako „katalizator duchowego odrodzenia Ameryki”.