Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Archiwum Polityki

Babadag w krowim łajnie

Tytułowe Babadag to małe, niczym nie wyróżniające się miasteczko w Rumunii, kwintesencja środkowoeuropejskiej prowincji. Dlaczego zostało wyróżnione? Bo niczego nie udaje, nie aspiruje do lepszości, spełnia się we własnym przeznaczeniu i jest do bólu prawdziwe – odpowiada Andrzej Stasiuk. Sęk w tym, że to tylko część odpowiedzi. Takie mieściny jak Babadag mają też inne paradoksalne zalety: są zaniedbane i brudne, pogrążone w apatii i biedzie, zapomniane przez Boga i historię. W swojej najnowszej książce „Jadąc do Babadag” Stasiuk oprowadza nas właśnie po gorszej i brzydszej części Europy (mówi o niej „moja Europa”), po krainach, o których bogatsza część naszego kontynentu wolałaby nie wiedzieć.

Nie dziwi więc wcale, że spośród krajów, jakie Stasiuk odwiedza, najgorzej czuje się w Słowenii. Za dużo tam porządku i wymuskania. Powiada: „żadnych pęknięć w krajobrazie, w które mogłaby się wślizgnąć wyobraźnia”. Za to spełniony jako podróżnik czuje się wtedy, gdy po powrocie do domu spostrzega, że podwozie jego auta oblepione jest krowim łajnem. Nad wszystkim zaś ciąży ta oto deklaracja: „Lubię ten bałkański burdel, ten węgierski, słowacki i polski, to cudne ciążenie materii, tę piękną senność, tę olewkę faktów, to spokojne, konsekwentne pijaństwo w samo południe i te mgliste spojrzenia (...) Nic nie poradzę. Serce mojej Europy bije w Sokołowie Podlaskim i Huşi”.

Turystyka alternatywna, którą propaguje Stasiuk, uwikłana jest oczywiście w prywatną i artystyczną mitologię. W swej głębszej warstwie eseje podróżnicze zebrane w „Jadąc do Babadag” są próbą powrotu do doświadczeń wyniesionych z dzieciństwa i wczesnej młodości. W dziurach zabitych dechami Stasiuk spędzał kiedyś wakacje i był szczęśliwy.

Polityka 20.2004 (2452) z dnia 15.05.2004; Kultura; s. 68
Reklama