W czternastym roku budowania kapitalizmu w naszym kraju serialowi obywatele wcale nie są do końca przekonani, po co pracują. Z pewnością nie robią tego dla kariery, bo żaden z bohaterów o nią nie dba – ani jej z rozmysłem nie konstruuje, ani o nią nie walczy. Awanse spadają na nich z powodu nieoczekiwanego zbiegu okoliczności, tak został np. redaktorem naczelnym jeden z dziennikarzy w serialu „Samo życie” czy ordynatorem lekarz w „Na dobre i na złe”.
Wybrańcy losu nawet niespecjalnie chcieli zawodowego wywyższenia. Ot, przytrafiło się jak brzydka choroba. – Mało kto dostrzega także w awansie możliwości poprawienia sobie bytu, bo też generalnie celem pracy w tych filmach nie jest zarobkowanie – mówi socjolog prof. Wojciech Burszta z Poznania. – Praca jest traktowana raczej jako misja, wypełnianie szlachetnych obowiązków, sprawdzanie się, ale o dochodach jakoś nie wypada wspominać.
Lekarze z „Na dobre i złe”, na kiepskim budżetowym wikcie,
nigdy nie skarżą się na płace, nie dorabiają w prywatnych klinikach, ale wszystkie siły oddają pacjentom i to nawet po godzinach. Ale nie tylko oni. Oto prywatni rzemieślnicy, powodując przypadkowy wybuch gazu, wysadzili w powietrze dom w budowie jednemu z lekarzy. Lekarz przyjął to z pokorą. Wiadomo, fachowcom się to zdarza. Poszkodowany nie podał sprawy do sądu ani inną drogą nie domagał się odszkodowania. Mimo to nieudolni budowlańcy sami z siebie, w ramach ekspiacji, podjęli się odbudowy mieszkania dla lekarza.
Skąd zwykły lekarz z niedługim szpitalnym stażem i samotną niepracującą matką miał pieniądze na dom?