Archiwum Polityki

Matka Boska bez VAT

W Polsce są niemal 3 mln oficjalnych bezrobotnych. Wielu z nich unika legalnego zatrudnienia. Praca na czarno wydaje im się dużo lepszym pomysłem na życie.

Andrzej Sz., szef firmy spożywczej w Tomaszowie Mazowieckim (13,1 tys. zarejestrowanych bezrobotnych), właśnie wyrzucił za drzwi kolejną osobę, którą skierował do niego urząd pracy. Przed kilkoma tygodniami zgłosił w pośredniaku zapotrzebowanie na 10 ludzi do produkcji kiełbas i od tej pory ciągle ktoś go wyprowadza z równowagi. Bezrobotni, owszem, przychodzą, ale nie po pracę. Potrzebna im pieczątka, że się nie nadają.

Miasto uznano za region o podwyższonym bezrobociu, więc zasiłek wypłacany jest nie przez pół roku, ale przez rok – tłumaczy Sz. Od siódmego miesiąca szukający pracy nie mogą jednak odmówić jej przyjęcia. Więc przychodzą do potencjalnego pracodawcy tylko po to, żeby go przekonać, że szuka innego człowieka.

Czasem dochodzi do scysji. Firmie grozi zawalenie francuskiego kontraktu i Sz. nie godzi się na wystawianie fikcyjnych zaświadczeń. Chociaż tych ludzi rozumie. Zakład ma uprawnienia unijne, więc obowiązują w nim surowe rygory sanitarne. Nowego pracownika trzeba najpierw przyuczyć. Na początek dostaje więc tylko płacę minimalną – 824 zł. Po odjęciu ZUS i podatku zostaje 600 na rękę, podczas gdy kuroniówka wynosi 450 zł. – Za te 150 zł nie opłaci się trzeźwieć – zgadza się Sz.

Z doświadczeń Stefana Witczyka, szefa Powiatowego Urzędu Pracy we Włoszczowej (5,3 tys. zarejestrowanych bezrobotnych), wynika, że pracę naprawdę chciałaby znaleźć zaledwie połowa. Witczyk zdaje sobie sprawę, że niektórzy pracodawcy boją się pogróżek i wypisują kwity, że kierowani kandydaci nie odpowiadają ich potrzebom.

Do wałka bez krzyżyka

Wielki kłopot ma Grażyna Czerwińska, współwłaścicielka firmy Jawo z Częstochowy. Odkąd wysłali swoje pierogi na targi żywności do Berlina, nie mogą opędzić się od zamówień.

Polityka 43.2004 (2475) z dnia 23.10.2004; Gospodarka; s. 42
Reklama