Rząd profesora Marka Belki, jak wszystkie poprzednie, deklaruje zrozumienie dla roli wiedzy w rozwoju gospodarki. Premier podczas niedawnego Kongresu Technologicznego zorganizowanego przez Polkomtel ogłosił, że nowe zaawansowane technologie są najwyższym priorytetem władzy, a na dowód poinformował, że do Sejmu trafił właśnie projekt ustawy o innowacyjności. Ma ona ułatwić przedsiębiorcom inwestowanie we własne centra badawczo-rozwojowe i pobudzać rozwój oryginalnej myśli technicznej.
Zwycięzca bierze wszystko
Przyglądając się tym próbom warto jednak pamiętać, że w dzisiejszym zglobalizowanym świecie pojęcie innowacyjności oznacza coś więcej niż tylko wyścig w produkcji mikroprocesorów, układów elektronicznych, modyfikowanych genetycznie organizmów. W większości tych dziedzin niewielkie szanse na sukces mamy właśnie ze względu na globalny charakter rynku. Budowa fabryki mikroprocesorów kosztuje dziś ok. 3 mld dol., nie licząc kolejnych miliardów potrzebnych na badania i marketing. Podobne nakłady są potrzebne, by wprowadzić na rynek oryginalny model komputera lub oprogramowanie, które miałoby trafić na pulpity stojących na całym świecie „pecetów”.
W świecie tym co prawda cuda są możliwe i co jakiś czas pojawiają się nowi geniusze, którzy zmieniają bieg technologicznej historii. Ale wbrew wielu optymistycznym zapowiedziom, że każdy ma szansę, w nowej, globalnej, cyfrowej gospodarce obowiązuje zasada: „Zwycięzca bierze wszystko”. Dlatego właśnie rynek oprogramowania komputerowego zdominowany jest przez Microsoft. I dlatego istnieje tylko jeden rzeczywiście globalny sklep internetowy Amazon.com, a wyszukiwarka Google obsługuje zdecydowaną większość pytań, jakie zadają internauci szukający w sieci potrzebnych informacji.
Czyżby więc nie było w ogóle sensu inwestować w technologie i innowacje?