Archiwum Polityki

Dżanus, o czym teraz myślisz?

Tak brzmiało podchwytliwe pytanie, na które musiał odpowiedzieć Głowacki, zaproszony do najpopularniejszego show telewizji brytyjskiej 18 grudnia 1981 r. Data ma pewne znaczenie. Zaledwie 10 dni wcześniej pisarz przyleciał do Londynu, by wziąć udział w premierze swej sztuki „Kopciuch”, nie wiedząc, iż będzie to – przynajmniej na czas jakiś – podróż w jedną stronę. W kraju został ogłoszony stan wojenny, przyszłość nie rysowała się zbyt optymistycznie. Głowacki przyznaje jednak, że gdyby w tych dniach latały samoloty do Warszawy, to pewnie by wrócił. Ale nie latały. I w ten to sposób księgi emigracji polskiej wzbogaciły się o jeszcze jedno nazwisko.

O czym więc myślał rodak na londyńskim bruku? O tym samym, nad czym głowił się potem, mieszkając już w Stanach, czyli o byciu emigrantem. „W Nowym Jorku w jedną chwilę przestał istnieć Głowacki playboy, środowiskowy pisarz, przewrotny felietonista i ozdoba przyjęć – wspomina w wydanej właśnie autobiografii zatytułowanej „Z głowy”. – Narodził się za to przestraszony, źle mówiący po angielsku nieznany pisarz bez pieniędzy”. W innym miejscu autor zwierza się, że jego ulubionym fragmentem z „Sobowtóra” Dostojewskiego jest scena, w której radca tytularny Goladkin przeżywa piekło upokorzeń, zastanawiając się, czy wkraść się przez kuchnię na przyjęcie, na które nie chcą go wpuścić od frontu. Głowacki wchodził i od kuchni, i od frontu – od frontu coraz częściej – ale dobrze poznał też smak upokorzeń. A jednak po latach napisze – nic tak nie robi dobrze pisarzowi jak upokorzenie. Na dowód przypomina losy wielu wybitnych twórców, którym współcześni nie ułatwiali życia.

Głowackiemu się udało (inaczej nie napisałby autobiografii, kogo bowiem obchodzą wspomnienia nieudacznika?

Polityka 40.2004 (2472) z dnia 02.10.2004; Kultura; s. 52
Reklama