Archiwum Polityki

Uff, co za off

Towarzyszący gdyńskiemu festiwalowi konkurs kina niezależnego pokazał to, co w nim najlepsze. I to, co najgorsze.

Zacznijmy od tego co najgorsze. Po pierwsze: nieznośna rozwlekłość. O ile łatwo zrozumieć, dlaczego w konkursie głównym w Gdyni regularnie trafiają się filmy zbyt długie (kinowe wymaganie 90-minutowego seansu zmusza czasami do sztucznego nadmuchiwania), o tyle zadziwia to w konkursie kina niezależnego. Niestety, regularnie zdarzają się tu filmy niemiłosiernie przeciągnięte. Widać z tego, że twórcom offowym, pozbawionym nacisku producentów, trudność sprawia dobór formy – nie potrafią podejść do własnego dzieła krytycznie i wyrzucić z niego to, co zbędne. Często nie potrafią też spojrzeć na film z perspektywy widza – zapominają, że chęci powiedzenia czegoś w kinie musi towarzyszyć pytanie, czy będzie to kogokolwiek interesować. Zdarzyło się nawet, że jeden z twórców bezceremonialnie przyznał się przed seansem, że jeszcze nie widział swojego filmu w całości, co w kategorii braku szacunku dla widza bije pewnie jakiś rekord.

Takich produkcji festiwal powinien wystrzegać się jak ognia, bo nie ma sensu słabymi filmami zniechęcać widowni do wciąż młodego przeglądu (kino niezależne prezentowano w Gdyni ledwie piąty raz, a dopiero trzeci raz w formie konkursu). Zamiast 20 nie najlepiej dobranych filmów sensowniej pokazać widzom 10 wyselekcjonowanych tytułów.

Następnym zaskoczeniem była tradycyjna forma filmów.

Ledwie w garstce offowych produkcji widać było w tym roku próby poszukiwań ciekawej formy wizualnej lub narracyjnej. To dziwne, bo wydawałoby się, że właśnie w kinie niezależnym jest miejsce na eksperymenty. Tymczasem częściej oglądaliśmy próbę naśladowania głównego nurtu kina czy wręcz telewizji (choćby w pojawiających się bez przerwy sekwencjach teledyskowych). Paradoksalnie więc off nie potrafi zachować stylistycznej niezależności od głównego nurtu kina.

Polityka 40.2004 (2472) z dnia 02.10.2004; Kultura; s. 58
Reklama