W minionej dekadzie sporo uwagi poświęcono twórcom Dalekiego Wschodu. Najwięcej jednak przedstawicielom kina tajwańskiego, Japończykowi Takeshi Kitano i słynnej piątej generacji chińskich reżyserów, którzy doczekali się nawet oscarowych nominacji. Dziś zaczyna się mówić o potędze kinematografii południowokoreańskiej.
Prawda jest taka, że ten niewiele większy od Polski kraj wyrósł nie tylko na regionalnego lidera, zadziwiającego tempem rozwoju gospodarczego. Z roczną produkcją przekraczającą 70 tytułów i nadspodziewanie liczną grupą silnych indywidualności, niepostrzeżenie awansował również do pierwszej ligi filmowych mocarstw. Choć trudno w to uwierzyć, koreańscy reżyserzy błyszczą teraz na najpoważniejszych festiwalach. Zdobywają równie spektakularne laury co ich koledzy sportowcy, którzy demonstrowali doskonałą formę na olimpiadzie w Atenach. W ostatnich latach Koreańczycy zostali uhonorowani w Cannes, Berlinie, Wenecji, San Sebastian i Moskwie. Zresztą trudno wskazać imprezę, na której nie zaznaczyliby swojej obecności. Takim wyczynem nie może się pochwalić bodaj żaden inny kraj. Nawet Dania z genialnym Larsem von Trierem i wymyśloną przez niego Dogmą.
O znaczących sukcesach komercyjnych południowych Koreańczyków też wiadomo niewiele. Zwłaszcza w Europie, do której filmy z tamtego regionu docierają niesłychanie rzadko. Warto jednak wiedzieć, że koreańskie obrazy są masowo oglądane na Tajwanie i w Chinach, natomiast od 2000 r. systematycznie podbijają wybredny i bardzo konkurencyjny rynek japoński. Dramat wojenny „Shiri” Kang Je-gyu w ciągu zaledwie kilku tygodni zarobił w tokijskich multipleksach aż 17 mln dol., więcej niż niejedna hollywoodzka superprodukcja. Ciekawe jest i to, że koreański star-system przyjął się niemal w całej Azji. Spora w tym zasługa telewizji, która narzuciła sąsiednim krajom własną formułę rozrywki.