Archiwum Polityki

Dwóch panów w łódce

Kiedy po raz pierwszy popłynęli w jednej łódce, oko szkoleniowca od razu wyłapało, że Robert Sycz i Tomasz Kucharski mają bliźniacze wiosłowanie. Identycznie, co do ułamka sekundy, napędzają łódkę.

Tuż po zakończeniu igrzysk w Atenach. Do hali przylotów na lotnisku Okęcie w Warszawie wchodzą dwie grupy olimpijczyków. Ci z medalami – jednym wejściem; promienny Mateusz Kusznierewicz, Agata Wróbel z różowymi warkoczykami, mimo to – stateczna, Robert Sycz i Tomasz Kucharski – jakby schowani w sobie, lecz rzeczowi. Rzucają się ku nim dziennikarze.

Drugim wejściem wchodzą ludzie bez medali. Witają ich tylko rodziny. Jest tu czwórka wioślarzy, których od medalu dzieliła szerokość pudełka papierosów. – Powinni wejść tym pierwszym wejściem – mówi Robert Sycz. Ale nie mają odwagi.

Jeden z zawodników przywiera do żony. Bardzo długo tak stoją bez ruchu. On chyba płacze. Ona pewnie mu mówi, że to jeszcze nie koniec świata.

Ale to jest koniec świata. Kierownik wyszkolenia Polskiego Związku Towarzystw Wioślarskich Bogusław Gryczuk mówi, że po porażce ziemia się rozstępuje pod nogami, a świat się zapada. Można zwariować.

Robert Sycz tego doświadczył na mistrzostwach świata w Kanadzie. Mieszkali w akademiku, który był jak bunkier, z oknami z siatką przeciw owadom, prawie bez światła. Ekipa podupadła, zaczęli dziwnie na siebie patrzeć. Karmili ich hamburgerami, jajkami na bekonie. To nie jest jedzenie dla sportowców. I nie zdążyli zrzucić wagi, ani on, ani Tomasz Kucharski. Zostali zdyskwalifikowani. W polskiej prasie napisano o nich tak, że wstyd było wracać do kraju. Że nieodpowiedzialni, że woda sodowa: gwiazdy, którym nawet nie chciało się schudnąć do walki.

Na lotnisku nikt ich nie witał. Tylko najbliżsi. Człowiek czuje wtedy z całą mocą, jak ważny jest w porażce ktoś bliski. Nie musi mówić niczego skomplikowanego. – Za rok będzie olimpiada w Sydney – mówiła Anna, wtedy jeszcze narzeczona Roberta.

Polityka 38.2004 (2470) z dnia 18.09.2004; Społeczeństwo; s. 102
Reklama