Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Archiwum Polityki

Langwedocja: katarzy i ostrygi

Jedna z najwspanialszych chwil podróży: zjeżdżamy z autostrady – po prawie dwu tysiącach kilometrów upału, huku i karawan tirów ciągnących prawym pasem szosy. W Sete podejmujemy decyzję: ani chwili dłużej. Miły Francuz upewnia nas, że wybraliśmy dobry zjazd na Clermont-l’Herault. Po kilkuset metrach znajdujemy się w innym świecie. Wąska droga ze świetnym asfaltem wysadzana łaciatymi platanami, po obu stronach niekończące się pola winnic. Zwalniam i otwieram okno. Cykady przebijają się przez szum silnika. Jesteśmy w Langwedocji.

Byli tu już Rzymianie (Galia Narbonensis), Wizygoci, Frankowie, albigensi, zwani też katarami, a także Andrzej Bobkowski, autor „Szkiców piórkiem”, który latem 1940 r. z Narbonne wyruszył w rowerową podróż do Paryża.

Langwedocja dla polskich turystów rzadko jest celem samym w sobie. Niezliczone rzesze ciągnące po słońce do Hiszpanii znają Langwedocję jedynie z nazwy autostrady łączącej Orange z Barceloną – La Languedocienne. Szlak ciągnący się wzdłuż Morza Śródziemnego wytyczyli jeszcze Rzymianie, co jako turystyczna atrakcja zostało zaznaczone na poboczach autostrady. W głąb lądu rozciąga się kraina niezwykła, często surowa i na szczęście nie do końca opisana w przewodnikach.

Wjeżdżamy do pierwszego miasteczka: Villeveyrac. Udaje się nam nie zgubić w plątaninie wąskich ulic. Po południu jest nadal upalnie, więc wszystkie okiennice wysokich często nawet na trzy piętra domów są pozamykane. Kilka starszych kobiet siedzi na krzesłach przed drzwiami domów.

Znowu winnice. Raptem zaczyna się wzniesienie, droga pnie się stromą serpentyną. Jedziemy ostrożnie, niepewni co za zakrętem. W najbardziej nieoczekiwanym miejscu wymijają nas miejscowi w przechodzonych Renaultach i Citroenach. Jednak leżący za barierką wrak czegoś, co kiedyś było samochodem, odbiera nam ochotę na polsko-francuskie wyścigi. Wzniesienie kończy się równie nagle, jak się zaczęło. Dokoła znowu winnice, kolumny cyprysów i cisza pełna cykad.

Naszym pierwszym celem jest Campagnan, kamienna wioska, w której na stałe mieszka 200 osób. Na lato przyjeżdża kilkanaście rodzin, które za bezcen (jak na europejskie warunki) kupiły tu domy. Belgowie, Holendrzy, Niemcy, Szwajcarzy, Anglicy, a także nasi polscy przyjaciele z Londynu. Campagnan to plątanina kilku, może kilkunastu, stromych uliczek na planie ślimaka.

Polityka 34.2000 (2259) z dnia 19.08.2000; Półprzewodnik Polityki; s. 40
Reklama