Filmowa stolica świata kojarzy się na ogół z gażami w wysokości 15–20 mln dolarów, jakie otrzymują za zagranie w filmie Julia Roberts, Harrison Ford czy Jim Carrey, rzadko z kłopotami finansowymi. Kłopoty nie są zresztą w tym wypadku właściwym słowem. Grożący strajkiem na pewno nie przymierają z głodu, chcą natomiast – jak twierdzą – bardziej sprawiedliwego podziału zysków, których lwia część trafia na konta wielkich wytwórni filmowych. Przedmiotem negocjacji, które toczą się z przerwami od kilku miesięcy, są dochody ze sprzedaży kaset wideo, DVD i projekcji filmów wyświetlanych w telewizji oraz sprzedanych za granicę. Poprzednie warunki, które wynegocjowane zostały w latach osiemdziesiątych, scenarzyści oraz aktorzy uważają za krzywdzące.
„W porównaniu z tym, co produkujemy dla wielkich korporacji, które nas zatrudniają, jesteśmy eksploatowani bardziej niż górnicy śląskich kopalń” – napisał w liście otwartym scenarzysta Harry Shearer. Licząca 11 tys. członków Gildia Amerykańskich Scenarzystów chce zwiększenia przypadającej na nich części dochodów pochodzących z tzw. drugorzędnej sprzedaży o ponad 11 proc. Rozmowy utknęły w martwym punkcie w marcu, kiedy okazało się, że różnica między zadaniami scenarzystów a ofertą wytwórni filmowych przedstawiona przez Związek Producentów Filmowych i Telewizyjnych wynosi niebagatelne 100 mln dol.
Ale nie chodzi tylko o pieniądze. Najbardziej wzięci autorzy nie mają na ogół problemu z uzyskaniem za scenariusz nawet 2 mln dol., a sięgające kilkuset tysięcy miesięcznie zarobki nie są niczym wyjątkowym. Głównym powodem, dla którego negocjacje są tak trudne, jest zraniona duma. Już w latach trzydziestych i czterdziestych sławni, tacy jak William Faulkner, Raymond Chandler czy Scott Fitzgerald, skarżyli się, że ich scenariusze są zmieniane bez ich zgody i że są ignorowani przez gwiazdy filmowe, producentów i reżyserów.