W pierwszej dekadzie sierpnia Bliski Wschód przypomina rozpędzony diabelski młyn z zepsutymi hamulcami. Jaser Arafat zakończył właśnie rozmowy w miasteczku Ammaba, 600 km na wschód od Algieru, z prezydentem Azizem Butefliką. Stamtąd popędził do Chartumu, aby zyskać poparcie władców Sudanu dla polityki opartej na absolutnej negacji tego zdrowego rozsądku, który miał być fundamentem negocjacji w Camp David. Po Chartumie jego stanowcze niet dla kompromisu z Izraelem zabrzmiało na Kremlu. Po oświadczeniu prezydenta Billa Clintona, że jednostronne ogłoszenie niepodległości Palestyny, zapowiedziane na 13 września tego roku, spowoduje rewizję stosunków Waszyngtonu z przewodniczącym Autonomii, Arafat postanowił zaprosić do bliskowschodnich rozmów Władimira Putina. W tej szaleńczej jeździe donikąd każdy partner wydaje się być mile widziany.
Tymczasem w samym oku cyklonu, w Jerozolimie, wcale nie działo się lepiej. 120 posłów Knesetu udało się na trzymiesięczne wakacje po letniej sesji, którą jeden z posłów (Avi Yechezkieli z Partii Pracy) nazwał „sesją w domu publicznym”, a renomowany dziennik „International Herald Tribune” tak zatytułował artykuł o działalności parlamentu: „Czując zapach krwi, przeciwnicy Baraka wzmagają wysiłki zmierzające do obalenia jego gabinetu”. Ściślej mówiąc, był to nie tyle zapach krwi, ile raczej smród zaściankowych intryg, jednoczących wszystkie te narodowe i religijne elementy, dla których proponowane przez premiera ustępstwa na rzecz Palestyńczyków równoznaczne są z narodową zdradą. Posłowie popierający kompromis pozostali w mniejszości, okrzyczani sprzedawczykami, a nawet agentami Hezbollahu. W wyborach prezydenckich posłowie wybrali większością 63:57 kandydata prawicowego Likudu, polityka drugiej gildy Mosze Kacawa.