Od momentu ogłoszenia „Domów” proza Tokarczuk nie tylko stała się bardziej dojrzała i życiowa, ale przede wszystkim zyskała na wieloznaczności i gęstości. W większym stopniu zdaje się też odpowiadać tak dzisiejszym fascynacjom pisarki, jak i jej ulubionym sposobom kształtowania opowieści. Ten ostatni wniosek narzuca się niemal automatycznie w trakcie lektury ośmiu opowiadań otwierających „Bębenki”, opowiadań zgrupowanych w dwu równych, a więc składających się z czterech utworów, cyklach – autotematycznym i apokryficznym.
Otóż sprawą, która od jakiegoś czasu fascynuje Olgę Tokarczuk, jest pytanie o magię i sens literatury, granicę fikcji i przedziwne relacje, jakie zachodzą między tym, co rzeczywiste, i tym, co wykreowane. Problemy te roztrząsała Tokarczuk w wydanym niedawno eseju „Lalka i perła”. Teraz przedstawia m.in. pospolitą konsumentkę kryminałów, która – rozczarowana tempem powieściowej akcji – sama postanawia pokierować logiką zbrodni („Otwórz oczy, już nie żyjesz”), oraz zbuntowane alter ego pisarza, czyli sobowtóra, który wychodzi z kart powieści i demoluje życie swemu stwórcy (opowiadanie „Podmiot”). Szczególnie bogatym w autokomentarze jest opowiadanie „Szkocki miesiąc”; sporo tu uwag w rodzaju: „Literatura jest jakimś usankcjonowanym, zwolnionym od etyki, społecznie aprobowanym i podziwianym kłamstwem. Myślę, że dlatego pociągało mnie zawsze pisanie”.
Ulubiona i z powodzeniem przećwiczona w „Domach” technika pisarska dochodzi do głosu w opowiadaniach należących do cyklu apokryficznego. Bo też tak jak wcześniej podstawą fascynującej opowieści o Kummernis była autentyczna historia odkryta przez Tokarczuk na dolnośląskiej prowincji, tak i cztery opowiadania pomieszczone w „Bębenkach” mają podobne źródła.