Samobójczy zamachowcy są zjawiskiem tak starym jak Biblia. Na dobrą sprawę pierwszym z kamikaze był Samson. Burząc świątynię pogrzebał siebie i wrogów Izraela.
Żydowscy zeloci terrorystycznymi zamachami prowokowali rzymski odwet – represje i krzyżowanie ujętych spiskowców – aby wywołać powstanie przeciwko ówczesnemu supermocarstwu. Chrześcijanie wynosili na piedestał męczenników, którzy świadomie wybierali śmierć jako świadectwo wiary. Z kolei w czasie wypraw krzyżowych arabscy asasini, odurzeni haszyszem sztyletnicy, terroryzowali Królestwo Jerozolimy tak jak dziś samobójcy Hamasu – Izrael. Ich przywódca, Stary z Góry, budził nie mniejsze przerażenie niż przywódcy Hezbollah lub Osama ibn Laden i jego islamska międzynarodówka z Afganistanu.
Wielu anarchistów, rzucających pod koniec XIX w. „piekielne maszyny” na powozy monarchów, następców tronu, premierów i prezydentów, było wiernych zasadzie: życie za życie, zabijasz, więc daj się zabić, a przynajmniej nie zważaj zbytnio na swe własne bezpieczeństwo.
Na pytanie angielskiego dziennikarza, dlaczego oni to robią, Sayed Hassan Nasrallah, instruktor Hezbollah w południowym Libanie, który posłał na śmierć wielu samobójczych zamachowców, odpowiedział: „Proszę sobie wyobrazić, że jest pan w saunie, jest niebywale gorąco, ale pan wie, że obok jest pomieszczenie klimatyzowane z wygodnym fotelem, klasyczną muzyką i drinkiem. Po prostu przechodzi pan do tego pomieszczenia”.
Koran co prawda wyraźnie zabrania samobójstwa (Sura 4,96), ale za śmierć w świętej wojnie kusi rajskimi rozkoszami. Siedemdziesiąt hurys i pałac ze złota czeka w islamskim niebie na każdego męczennika. Czy to naprawdę takie proste? Siąść za kierownicą ciężarówki wypełnionej dynamitem i wjechać nią do obozu amerykańskich marines w Libanie w 1983 r.