Szeroka asfaltowa wstęga wijąca się między wzgórzami Wadi Ara łączy centralny Izrael z Galileą na północy. Jest to jedna z bardziej ruchliwych arterii komunikacyjnych w tym kraju. Na zielonych zboczach po obu stronach szosy bieleją arabskie wsie, minarety meczetów strzelają w niebo, większość rodzinnych domów to nowe budynki, świadczące o względnym dobrobycie. U wjazdu do miasteczka Um El Fahm, tuż obok stacji benzynowej, zatrzymujemy samochód przed restauracją Mustafy. Zamawiamy tehinę, tradycyjną potrawę z utartych sezamków i pity, czyli placki wypiekane w specjalnym glinianym piecu. Mustafa patrzy na nas z lekkim zdziwieniem. Od ponad dziesięciu miesięcy nie miał żydowskich klientów. Po burzliwych październikowych demonstracjach Izraelczycy z Tel Awiwu, Hadery lub Haify przestali odwiedzać arabskie restauracje. Wszystko to dzieje się nie na terenach okupowanych, gdzieś w Gazie lub na Zachodnim Brzegu, lecz w samym sercu Państwa Izrael.
Wartość krwi
To tutaj, na tym skrzyżowaniu tuż przy świeżo odmalowanej stacji benzynowej, 1 października 2000 r. wzburzony tłum młodych Arabów zablokował płonącymi oponami jedną z centralnych izraelskich arterii komunikacyjnych, ciskał kamienie w zatrzymujące się samochody, uzbrojony w żelazne drągi, a ponoć także w pistolety, atakował przejezdnych. Wkrótce poszła z dymem także stacja benzynowa, notabene własność miejscowego Araba. Było to w przeddzień żydowskiego święta Sądnego Dnia. Podobne rozruchy wybuchły także w Nazarecie i w kilku galilejskich wioskach. Nikt nie wiedział, czy był to dobrze zorganizowany akt solidarności z palestyńską intifadą, czy też spontaniczny wyraz ogólnego niezadowolenia. Wiadomo tylko, że policja szybko zaprowadziła porządek. Ofiarą jej interwencji padło dziesięciu demonstrantów, kilkunastu zostało rannych.