Było tak: najpierw Andrzej Seweryn, rodak grający po francusku główne role na najczcigodniejszej scenie Paryża, otrzymał propozycję pokierowania Starym Teatrem. Rozmawiał z władzami, obecną dyrekcją, zespołem, obejrzał premierę. Po paru tygodniach ogłosił, że rezygnuje. Poproszony o komentarz Wojciech Pszoniak rąbnął bez ogródek: „Decyzja, żeby zostać dyrektorem teatru w naszych czasach, szczególnie w Polsce, to ogromne ryzyko. Teatry repertuarowe w naszym kraju to przestarzałe, zmurszałe struktury, które zastygły w latach dziewięćdziesiątych, kiedy zmieniała się cała rzeczywistość ekonomiczna i społeczna. I w tych strukturach w moim przekonaniu teatr nie będzie mógł istnieć. To woda i ogień”. Przyklasnął zatem decyzji kolegi. Seweryn jednak, miast ucieszyć się ze wsparcia, replikował obszernym exposé, gdzie scharakteryzował „najszerzej rozumiane” zadania edukacyjne teatru, które realizować mogą jedynie teatry ze stałym zespołem. Przypomniał osiągnięcia wielkich ansambli XX wieku, opowiedział, jak francuscy reżyserzy różnych pokoleń zaciekle walczą o prawo zakładania stałych trup. „Zespoły – konkludował – to nie rzecz, którą należy odrzucić i robić po prostu wyłącznie teatry impresaryjne. Należy być bardzo ostrożnym w tej sprawie”.
Nieoczekiwanie rozbrzmiał zatem w „Gazecie Wyborczej” hymn ku czci tradycyjnego teatru. Tak podniosły i zasadniczy, że pewnie mało komu przyszło do głowy proste pytanie: przed czym ta obrona? Cóż za niebezpieczeństwo zawisło nad scenami? Parę ostrych słów Pszoniaka? Doprawdy?
Wolność i opiekuńczość
Modelu teatrów repertuarowych zazdrościli nam naiwni z Zachodu przez cały socjalizm.