Władimir Putin robi piękny gest: składa wieniec pod pomnikiem Powstania Warszawskiego, tej wielkiej narodowej tragedii, w której ówczesna stalinowska Moskwa odegrała rolę niechlubną. Ale też przyjeżdża do Warszawy 17 stycznia – w rocznicę, kiedy Armia Czerwona w 1945 r. odbiła hitlerowskim Niemcom ruiny miasta – i prezydent Aleksander Kwaśniewski swoim wieńcem na cmentarzu poległych żołnierzy ZSRR słusznie przypomni o złożoności losów naszego wiecznego sąsiedztwa. W stosunkach polsko-rosyjskich od historii uciec nie można, ale czas już o niej mówić z większym zrozumieniem rosyjskich uwikłań. Polska nie może od Rosjan oczekiwać wielkiej ekspiacji za winy przodków, gdyż sami się słusznie uważają za najpierwsze ofiary stalinowskiego totalitaryzmu.
Ta długa nieobecność zwiększyła nasze oczekiwania i już na początku małe rozczarowanie: miały być trzy dni wizyty państwowej, są dwa; miały towarzyszyć prezydentom żony (trochę wyższa wtedy ranga) – tak nie jest, wreszcie, co może najważniejsze, miało być przemówienie Putina na forum Zgromadzenia Narodowego (połączony Sejm i Senat), strona rosyjska skreśliła ten punkt programu. Dlaczego? Jedni mówią, że po przemówieniu w niemieckim Bundestagu Rosjanie bali się, że nic bardziej efektownego prezydent by nie zaprezentował (dostał tam owację na stojąco), inni, że obawiano się nieodpowiedzialnych reakcji co barwniejszych postaci naszego Sejmu.
Tyle razy – również i na tych łamach – pisaliśmy o „przełomie” w stosunkach Polska–Rosja, że nie ma co tego powtarzać. Atmosfera jest dobra, to najważniejsze, reszta to biznes, którego sami prezydenci nie kręcą; przy okazji wizyty będą zapewne podpisane dwa porozumienia uzupełniające znaczną już bazę prawno-traktatową między sąsiadującymi krajami.