Niektórzy krytycy zarzucają panu wtórność. W „Weiserze Dawidku” naśladuje pan styl Grassa. W „Mercedesie Benz” kopiuje pan Hrabala…
Nieprawda. Epigon powtarza to, co dawno stworzyli już inni i mówi: popatrzcie, jaki jestem odkrywczy! Nigdy czegoś takiego nie uprawiałem. Uważam się za rzemieślnika, prowadzącego z tymi pisarzami twórczy dialog. Gdybym twierdził, że historia literatury polskiej czy środkowoeuropejskiej zaczęła się od mojego debiutu, mógłby mnie pan zaliczyć do tego rodzaju ligi kabotynów. Nie wstydzę się powiedzieć, że moją naturalną potrzebą jest rozmowa z ważnymi dla mnie autorami. Oraz z drugiej strony – z czytelnikiem.
A nie z samym sobą?
Nie. Byłoby to mało interesujące. Proust, Gombrowicz – oni mogli dokonywać wiwisekcji, mogli poddawać się nieustannej autoanalizie, bo byli geniuszami. Książki stanowią oczywiście zwierciadło duszy pisarza, jak każda wypowiedź artystyczna. Jednak te, które napisałem, podążają w innym kierunku. Są opowieściami o świecie istniejącym na zewnątrz mnie.
Nie są zakamuflowanymi autobiografiami?
Prowadzę w nich grę elementami autobiograficznymi. Są potrzebne do konstrukcji świata przedstawionego. Lecz nie w celach autokreacji ani tym bardziej terapii. Powtórzę za świętym Pawłem: „Wszystko można, lecz nie wszystko przynosi korzyść”. Aby mówić o sobie, wyłącznie o własnych przeżyciach i doznaniach, by własne ego uczynić jedyną osią wypowiedzi, trzeba mieć poczucie, że jest się kimś wybranym i na tyle wyjątkowym, że każdy mój gest czy zapisana myśl stanowi bezcenny dar dla ludzkości.
Powiedział pan, że pisarz nie ma obowiązku spowiadania się z życia intymnego. Co pan ma na myśli mówiąc o obowiązkach pisarza?