W dwudziestą rocznicę stanu wojennego (co przypomniało sowieckie groźby z owego czasu, że jeśli nie zdusimy kontrrewolucji, nie dadzą Polsce ropy i gazu) wicepremier Marek Pol pojechał do Moskwy radzić, jak zniwelować nasz deficyt handlowy, który wynosi 3 mld dolarów rocznie. Coraz trudniej zarobić te pieniądze na kurczących się rynkach Zachodu, podczas gdy Rosja rozwija się ostatnio w tempie niezrównanym w Europie. Z opóźnieniem, wynikłym chyba z obaw o zarzuty rusofilstwa (a może nawet sowieckiej agentury), lewicowy rząd polski usiłuje mocniej postawić stopę na rosyjskim rynku, gdzie nasi konkurenci już są.
Związku Radzieckiego już nie ma, ale pamięć o możliwym szantażu politycznym pozostała. Jerzy Buzek chciał za wszelką cenę zbudować alternatywny gazociąg z Norwegii. Gaz z Norwegii jest drogi, jego eksploatacja miałaby też zależeć od udziału innych ewntualnych partnerów. Minister z rządu Millera mówi, że na razie Polski na udział w tym przedsięwzięciu nie stać. To przygrywka do targów z Norwegami, czy istotnie szukać będziemy gwarancji bezpieczeństwa, raczej dyplomatycznych niż przemysłowych?
Okazuje się, że podpisane już kontrakty mają sporo dziur. Gazprom asekuruje się przed stratami stosując zasadę take or pay, płać za zamówiony gaz, choćby nieużyty. Ale jeśli niedostarczony? Kontrakt z Polską mówi o dwóch nitkach rurociągu, tymczasem zbudowano jedną, a za drugą Gazprom uważa tę jeszcze nieistniejącą, która miałaby omijając Ukrainę połączyć Białoruś ze Słowacją. Skoro jej jeszcze nie ma, a nawet nie wiadomo, którędy przez Polskę by szła, jak dopłynie do nas cały zakontraktowany gaz? Teraz widzimy, że przeliczyliśmy się, nie potrzebujemy tyle, zwłaszcza że nie wolno zakupionego gazu reeksportować.