Ryzyko sfilmowania ponadtysiącstronicowej trylogii podjął rówieśnik Tarantino i Rodrigueza, 40-letni nowozelandzki specjalista od horrorów, Peter Jackson. Dlaczego właśnie on, a nie Coppola lub Spielberg? Jackson, oprócz tego, że jest mistrzem makabry i efektów specjalnych, pochodzi z kraju, w którym postanowiono film nakręcić. Nikt z taką swobodą jak on nie byłby w stanie kierować skomplikowaną produkcją w górzystych terenach Nowej Zelandii przez półtora roku bez przerwy. Wychowany na telewizyjnych serialach i komiksach Jackson był od początku przekonany, że baśniowa opowieść o heroicznej misji hobbita z Shire’u została wręcz stworzona do kina.
Pierwszy film fantasy nakręcił mając zaledwie 8 lat. Fascynowały go statki kosmiczne, efekty specjalne i mitologia. Zainspirowany filmami o potworach, szczególnie „King Kongiem”, wkrótce sam zaczął tworzyć i ożywiać przed kamerą plastelinowe dinozaury, wampiry i zombi. Jako 20-latek pokazywał już amatorskie filmy na najbardziej elitarnym festiwalu w Cannes.
Producenci, którzy wyłożyli ponad 300 mln dolarów na „Władcę pierścieni”, wiedzieli, że mają do czynienia z artystą nawiedzonym, poszukującym swojego miejsca w kinie mrocznym, rozgrywającym się na pograniczu rzeczywistości i snu. Upodobania do udziwnień, śmiałe projekty, brak kompleksów wobec Spielberga i Lucasa oraz bezgraniczne uwielbienie Tolkiena – to wszystko stanowiło kapitał, który nieoczekiwanie postanowili wykorzystać. Tylko taki szaleniec jak Jackson potrafił przekonać Saula Zaentza, właściciela praw do filmowej adaptacji trylogii, by zamiast jednego, długiego filmu nakręcić symultanicznie trzy części, które w rocznych odstępach będą wchodzić na ekrany. Tylko człowiek mający tak dobre rozeznanie w technicznych możliwościach kina jak on mógł porwać się na stworzenie spójnej wizji tolkienowskiego świata, z zachowaniem szczegółów, różnic i proporcji pomiędzy poszczególnymi istotami i rasami opisanymi w książce.