Izraelski wywiad wojskowy oraz służba bezpieczeństwa Szin Bet, często powaśnione, złożyły ostatnio w kancelarii premiera wyjątkowo zgodną analizę sytuacji: ataki lotnictwa i broni pancernej na terytorium Autonomii Palestyńskiej, będące odwetem za dwa krwawe zamachy w Jerozolimie i Hajfie, nie wniosły niczego do walki z terroryzmem i nie zmieniły strategii Jasera Arafata. Nie złamały także ducha ludności.
Dwadzieścia cztery godziny po otrzymaniu sprawozdania Ariel Szaron polecił wznowić działania wojskowe. Jego polityka silnej ręki wywołuje coraz większe niezadowolenie bardziej liberalnych członków gabinetu. Ministrowie Partii Pracy stoją już jedną nogą poza rządową koalicją. Od ostatecznej decyzji powstrzymuje ich jedynie obawa przed całkowitym przerzuceniem steru w stronę narodowej prawicy. Ale jakie znaczenie mają wojny na górze, skoro sondaże opinii publicznej wskazują wyraźnie, że prawdziwa wojna w terenie nie zraża większości Izraelczyków. Trochę ociężały, toporny w ruchach i skąpy w wypowiedziach generał rezerwy cieszy się nieustającym poparciem społeczeństwa. Dzieje się tak chyba dlatego, że Izraelczycy przestali wierzyć nie tylko Arafatowi, ale także tym spośród własnych liderów, którzy głosili, że droga ustępstw i kompromisów doprowadzi w końcu do sukcesu. Rzeczywistość wykazała, że się grubo mylili.
Widziałem Jasera Arafata na ekranie telewizyjnym kilka minut po tym, gdy izraelskie samoloty bojowe obróciły w perzynę hangar, w którym stacjonowały dwa jego śmigłowce. Nie wyglądał na człowieka, któremu świat zawalił się pod nogami. Znacznie groźniejsze od bomb i rakiet są dla niego wypowiedzi zachodnich polityków.
Jakby nie dosyć tego, karta obraca się przeciw niemu także na domowym podwórku. W kwaterach Arafata w Ramalli i Gazie ściany mają uszy; nie sposób, by nie odbierał głosów niezadowolenia własnych współpracowników.