Fanfary jak na dworze króla Artura. Owacje i falujące flagi jak na gierkowskiej masówce. Okrzyki: zwyciężymy – jak na wiecach Fidela. I podniesione ku górze dłonie z palcami ułożonymi w V – jak wtedy, gdy chodziło o to, by pokonać wschodnie Imperium Zła. W takiej oprawie otoczony przez rosłych ochroniarzy premier Jarosław Kaczyński wkraczał na scenę gdańskiej Hali Olivii. Wkraczał, by tchnąć nową moc we własne szeregi. Wkraczał, by jeszcze raz rzucić złu rycerską rękawicę. By znów porwać hufce IV RP do śmiertelnego boju. Śmiertelnego oczywiście dla jego przeciwników – złych ludzi broniących rządów zła w Polsce.
Nielot
Szczelnie wypełniające trybuny parotysięczne hufce robiły, co mogły, by upodobnić tę chwilę do startu kosmicznej rakiety. Okrzyki, owacje, śpiewy. Jakby cały potencjał socjotechniczny partii został uruchomiony nie tylko po to, żeby uzyskać wewnętrzną mobilizację i zrobić wrażenie na nas – postronnych widzach – ale także po to, by w samym premierze rozpalić promieniujący na innych ogień żarliwej krucjaty. Ale się nie udało. Coś się zatliło, poszło trochę dymu, premier się złożył do lotu, nawet lekko się uniósł, ale nie wystartował. Ciężko opadł z powrotem na scenę. Mówił z grubsza to samo co zawsze i z grubsza tak samo sprawnie budował swoje retoryczne figury – na przykład o wilczych zębach Tuska w owczej masce – ale nie umiał już wzbudzić w sobie tego rewolucyjnego ognia, z którym szedł po władzę niespełna dwa lata temu.
Trudno mu się dziwić. Jak my jesteśmy zmęczeni słuchaniem bajek o układach, agentach, czworokątach, szarych sieciach, mafiach, tak on musi być porządnie zmęczony ich opowiadaniem. A w krajobrazie, który skonstruował i którego najwyraźniej nie zamierza porzucać, pola do wykazania się szczególną inwencją nie ma już zbyt wiele.