Archiwum Polityki

Chochoł i skrzynki Warhola

Rozmowa z reżyserem Michałem Zadarą, laureatem teatralnego Paszportu „Polityki”

Aneta Kyzioł: – Większość piszących o pańskich spektaklach, zwłaszcza o interpretacjach polskiej klasyki, podkreśla fakt, że dzieciństwo spędził pan za granicą, co daje panu zewnętrzną perspektywę.

Michał Zadara: – Podejrzewam, że nawet gdybym się wychował w Polsce, nie inscenizowałbym „Wesela” w strojach ludowych. Ja nie wychowałem się za granicą, ja się wychowałem po obu stronach granicy, przekraczając ją osiem, dziesięć razy w roku. Jestem tak naprawdę dzieckiem zimnej wojny. Do szkoły chodziłem w Austrii i w Niemczech, bo tam do pracy wyjechali moi rodzice) ale wakacje i święta spędzałem w Polsce. Może gdybym chodził do polskich szkół, moje spektakle byłyby bardziej obrazoburcze, bo wiedziałbym, jakie obrazy trzeba zburzyć. Może moje „Wesele” byłoby atakiem na tradycje? Tymczasem w „Weselu” chciałem po prostu pokazać portret swoich znajomych. Krytycy zresztą zarzucali mi, że to wcale nie jest taka śmiała interpretacja i, oczywiście, mieli rację. Ale ja bym już dał sobie spokój z tą obcą perspektywą, to się staje monotonne.

Jeśli nie biografia, to co ma największy wpływ na pańskie podejście do teatru?

Tacy artyści jak Gertrude Stein, Jean-Luc Godard, John Zorn czy Witkacy, czyli szeroko pojęta awangarda. Artyści, którzy dążyli do pewnej czystości i wyrazistości. Poza tym, ci artyści byli świadomi, że przekaźnik jest przekazem. Dzieło sztuki nie jest przejrzystym medium, przez które artysta się wyraża, tylko skomplikowanym zjawiskiem, które stwarza własne reguły. Duchamp na przykład zawsze dążył, by jego dzieła były dla niego zabawne. Dziwne jest to, że tego typu myślenie zostało jakoś w polskim teatrze stłumione i stało się to chyba w latach 80. i 90. Na przykład w telewizyjnym wywiadzie Krzysztof Warlikowski ostatnio mówił, że „te wszystkie awangardowe chwyty się nie sprawdziły”.

Polityka 7.2008 (2641) z dnia 16.02.2008; Kultura; s. 70
Reklama