Fakt, że w czerwcu 1956 r. robotnicy wyszli w Poznaniu na ulicę przeciwko władzy, która uważała się za robotniczą, i w państwie, które nazywane było robotniczym, spowodował, iż momentalnie pojawiła się myśl, że oto wybuchła jakaś rewolucja, że robotnicy po prostu upomnieli się o przynależne im prawa, jakie w obowiązującej doktrynie mieli obiecane i zapowiedziane. Że niby chodziło im przede wszystkim o prawdziwe spełnienie programu rewolucyjnego, który leżał u podłoża Polski Ludowej.
Władza z kolei nijak nie mogła przyjąć do wiadomości i do świadomości, że robotnicy w ogóle mogli wystąpić przeciwko swojemu klasowemu państwu, zatem w Poznaniu – uznała – musiała zadziałać jakaś inna logika i przyczyna, krótko mówiąc: kontrrewolucyjna. Że robotnicy, wyposażeni przecież w tak zwany instynkt klasowy, nie mogli niejako walczyć sami ze sobą, czyli z państwem, które zostało powołane przez historię, by zrealizować ich historyczne cele.
A więc to nie robotnicy wystąpili przeciwko swej władzy, lecz imperializm przeciwko robotnikom i ich własnej władzy. Do czarnej legendy przeszło słynne zdanie z radiowego, wygłoszonego w Poznaniu 29 czerwca wieczorem, przemówienia premiera Józefa Cyrankiewicza: „Każdy prowokator czy szaleniec, który odważy się podnieść rękę przeciw władzy ludowej, niech będzie pewien, że mu tę rękę władza odrąbie w interesie klasy robotniczej, w interesie chłopstwa pracującego i inteligencji, w interesie walki o podniesienie stopy życiowej ludności, w interesie dalszej demokratyzacji naszego życia, w interesie naszej Ojczyzny”.
Teza o zorganizowanej wrogiej prowokacji
jako podstawowej przyczynie wypadków poznańskich została przyjęta przez władzę natychmiast i, w różnym natężeniu, była podtrzymywana propagandowo do października, gdy na VIII Plenum nowo wybrany I sekretarz partii Władysław Gomułka w swoim przemówieniu, w części pod tytułem „Nauki Poznania”, od niej odstąpił i jej zaprzeczył.