Gwiazdy brytyjskiej prawicy wyrwały się przed szereg. Portillo przegrał wewnętrzne wybory na lidera partii; Lilley, jego poplecznik, agituje w mediach samotnie. Ale libertariańskie ziarno zostało posiane. Poważne i wpływowe gazety prawicowe z londyńskim „Daily Telegraph” na czele otwarły łamy dla poglądów jeszcze niedawno zupełnie dla nich nie do przełknięcia. Prasa liberalna, jak dziennik „The Independent” czy tygodnik „The Economist”, od lat prowadząca kampanię na rzecz legalizacji marihuany z zadowoleniem powitała liderów prawicy w swym obozie. A rządząca Partia Pracy premiera Blaira z niepokojem śledzi przychylne reakcje na wypowiedzi rywali i sama zapowiada korektę polityki państwowej w sprawie „trawy”.
Miłośnicy konopi indyjskich nie mają na Wyspach łatwego życia. Wielka Brytania poszła wzorem twardej, represyjnej polityki antynarkotykowej made in USA. Od 30 lat obowiązuje ustawa zabraniająca posiadania, uprawy i sprzedaży marihuany. Osoba, której policja skonfiskuje nawet drobną ilość konopianej żywicy czy liści, może zostać ukarana wyrokiem do pięciu lat więzienia i grzywną. Dane policyjne i obserwacja socjologiczna dowodzą jednak, że brytyjska wojna z narkotykami nie przyniosła spodziewanych efektów. Coraz bardziej nabiera ona cech orwellowskich: politycy i szefowie policji chwalą się sukcesami, a tak zwane miękkie narkotyki, do których zalicza się marihuanę, są coraz popularniejsze, natomiast liczba zarejestrowanych narkomanów wzrosła z 3 tys. w 1971 r. do 43 tys. obecnie.
Co dwudziesty Wyspiarz wypalił skręta przynajmniej raz w życiu. Według badań kryminologów, z narkotykami zetknęło się 25 proc. Brytyjczyków w wieku od 16 do 59 lat – czyli miliony. Wyraźnie zmienia się też społeczne nastawienie.