MacCannel posunął się do tego, że dzisiejszych turystów – rekrutujących się głównie z uprzywilejowanej światowej klasy średniej – nazwał wręcz nową klasą próżniaczą. Jednakże ta coraz liczniejsza grupa próżniaków różni się od sławnej leisure class, opisanej jeszcze pod koniec XIX w. przez Thorstaina Veblena. Niegdysiejsze przejawy próżnowania, do których Veblen zaliczał na przykład ostentacyjną konsumpcję, sport, kultywowanie cech staroświeckich czy określone typy ubrań, dostępne były nielicznym i tym samym były źródłem prestiżu i zazdrości. Z próżnującym turystą jest już inaczej, gdyż ten nie otacza się już luksusowymi przedmiotami, ale zajmuje kolekcjonowaniem doświadczeń niczym zdjęć w rodzinnym albumie. I to właśnie wrażenia zdobyte podczas kolejnej eskapady są towarem najbardziej pożądanym, o którym można będzie rozpowiadać znajomym.
Myli się jednak ten, kto sądzi, że te wrażenia i emocje kolekcjonujemy spontanicznie na chybił trafił, działalność turysty bowiem przebiega w myśl określonych reguł. I tak okazuje się, że turysta jest człowiekiem niesłychanie zapracowanym: nieustannie wertuje przewodniki, robi notatki, biega obwieszony aparatami fotograficznymi albo walczy o najlepsze ujęcia na taśmie VHS. A jeśli nawet tego nie robi, to i tak myśli o pracy, bo przecież wspina się po skałkach, by nabrać sił, albo fruwa na paralotni, by odreagować stres. Okazuje się, że o pracy nie zapominają nawet turyści nieprzeciętni: tak więc gazety pisały, że nasz „orzeł z Wisły”, czyli Adam Małysz, podczas wypoczynku na Mauritiusie zbudował małą skocznię z piasku.
Paradoksalnie więc urlop czy wakacje wcale nie są takim znów czasem wolnym, skoro są wypełnione przez różne parazawodowe czynności. Nie dziwi zatem i to, że, jak pisze MacCannel, praca stała się dziś przedmiotem zainteresowania turysty, czymś na kształt rozrywki czy spektaklu, a do żelaznych punktów wielu wycieczek po Stanach Zjednoczonych należy oglądanie taśmy montażowej w fabryce Forda czy rekinów i płotkek finansjery podczas sesji nowojorskiej giełdy.