Prezes PiS zaczął mieć nagle wątpliwości. Można by rzec: z soboty na niedzielę, bo tak datowane było wydanie „Naszego Dziennika” z wielką z nim rozmową. Zauważył wtedy, że w znajdujących się w IPN teczkach jest „cała masa” kłamstw i nieprawdziwych informacji. Dopuszcza więc teraz możliwość fałszowania materiałów przez samych funkcjonariuszy SB, stwierdza, iż po 11 września 1986 r., kiedy to władze zwolniły ostatnią grupę więźniów politycznych, a w ZSRR nasilała się pierestrojka, przynajmniej ci bardziej rozgarnięci zrozumieli, że „to koniec” systemu. Na dodatek w teczkach „są też rzeczy wyłącznie dla spowiednika”. Przekonuje, że nie można mieszać „podłego donoszenia” z przypadkami, gdy ktoś w strachu „coś podpisał i nic więcej się nie stało, na nikogo nie doniósł”.
Podtrzymuje plan sporządzenia listy agentów komunistycznych służb, ale zastrzega, że powinna ona objąć tylko te osoby, które rzeczywiście donosiły – nie zaś wszystkich, których bezpieka zarejestrowała jako TW, a one „nic nie robiły, odmówiły realnej współpracy czy inaczej się wykręciły”.
IPN dyktuje
Kaczyński używa dziś argumentów, których nie powstydziłby się zwolennik umiarkowanego podejścia do esbeckich archiwaliów w rodzaju Jana Lityńskiego z Unii Wolności czy prof. Andrzeja Rzeplińskiego, autora dotychczasowej ustawy lustracyjnej. Nie sposób dziś dociec, co skłoniło go do tak radykalnej zmiany podejścia. Rolę grać mogła oczywiście zawartość jego własnej teczki, a może i perypetie wicepremier pisowskiego rządu Zyty Gilowskiej.
Tymczasem nad lustracyjnymi ustawami wciąż pracuje sejmowa komisja nadzwyczajna (kolejne posiedzenie planowane jest na ten tydzień). Pilotujący jej prace z ramienia PiS poseł Arkadiusz Mularczyk sprawę bagatelizuje.