Mamy do czynienia z zupełnie nowym startem systemu politycznego. I kto w tym biegu przejdzie do finału, będzie miał szansę ustabilizować swoją pozycję na długie lata – tłumaczył niedawno (w wywiadzie dla „Nowego Państwa”) pos. Ludwik Dorn, szef sztabu wyborczego Prawa i Sprawiedliwości, nie ukrywając nadziei, że tę szansę otrzyma właśnie jego ugrupowanie. Najmłodsze na polskiej scenie politycznej, a jednocześnie, jedno z najstarszych. Partia ta bowiem w swym zasadniczym członie jest po prostu dawnym Porozumieniem Centrum, tyle że ożywionym popularnością Lecha Kaczyńskiego. To on pełni dziś rolę magnesu przyciągającego tych, którzy szukają możliwości spełnienia ambicji politycznych i szyldu, pod którym będą mogli dostać się do parlamentu. PiS wydaje się wielu szyldem obiecującym.
Przy okazji niedawnej dymisji ministra sprawiedliwości szefowa doradców premiera Teresa Kamińska – broniąc Jerzego Buzka przed zarzutami, że ten nie popierał wystarczająco ministra sprawiedliwości – mówiła, że to przecież premier wyciągnął Lecha Kaczyńskiego z politycznego niebytu. To prawda. Po serii spektakularnych mariaży i rozwodów na prawicy, w których pogubili się już najtężsi znawcy przemieszczeń różnych polityków, bracia Kaczyńscy znaleźli się w politycznej próżni. Lech oddał się pracy profesorskiej, Jarosław posłował bez przekonania, wyznając szczerze, iż najprzyjemniejszym momentem jest pobieranie wysokiej diety. Ludwik Dorn, trzeci z przyjaciół i twórców Prawa i Sprawiedliwości, a zarazem poseł nadzwyczajnej sprawności, gorączkowo tworzył kolejne przepisy antykorupcyjne, bowiem uznał, iż raz udało mu się wejść do Sejmu (z listy krajowej zresztą), drugi raz taki cud się nie powtórzy, a więc trzeba z szansy skorzystać. Historia ich formacji zdawała się być zakończona, a jedyną możliwą perspektywą był jakiś postpartyjny instytut lub fundacja.