Janusz Wróblewski: – „Grindhouse. Vol.1. Death Proof” to pastisz szmirowatych filmów zwanych exploitation movie. Nie szkoda panu czasu na zajmowanie się coraz głupszą odmianą sztampy i kiczu?
Quentin Tarantino: – Exploitation ma swoje miejsce w historii kina. Tak nazywano groszowe, tandetne filmy robione w ciągu kilku dni przez amatorów, nieudaczników, pasjonatów, początkujących artystów, którzy zarabiali na tym pieniądze. Ich marna jakość nie podlegała dyskusji. Eda Wooda, Johna Watersa, Wesa Cravena, Rogera Cormana i wielu innych reżyserów, którzy reżyserowali jakieś 30–40 lat temu te niezborne filmiki, nakręcało to, czego im brakowało w gładkich, wypieszczonych hollywoodzkich produkcjach: seks, przemoc, krew, narkotyki, potwory, zboczenia, okrucieństwo. W ich oczach znajdowało uznanie wszystko, o czym nie wypadało mówić publicznie, co uznawano za niemoralne, głupie, prymitywne, wulgarne i zakazane. Mnie interesują podobne rzeczy.
W czasie prezydentury Nixona, kiedy powstawało najwięcej takich filmów, stanowiły one wyzwanie rzucane sztuczności i zakłamaniu show-biznesu. Ponadto testowały poziom społecznej nietolerancji, hipokryzji, rozmaitych fobii. A teraz, jaki jest sens robienia exploitation?
Oprócz buntu przeciwko politycznej poprawności i chęci obrażania mieszczańskich gustów, chodziło wtedy również o najprostszą, spontaniczną przyjemność płynącą z oglądania na ekranie pogardzanej, śmieciowej sztuki. Exploitation wykreowało mnóstwo stylów klasy B i C, takich jak sexploitation (soft porno), cannibal (o torturach w kobiecych więzieniach), zombi (o trupach wstających z grobów), splatter films (horrory z dużą ilością krwi), spaghetti westerny czy blaxploitation (o prostytucji i dilerach narkotykowych z udziałem czarnych aktorów) – konwencji, do jakiej nawiązuje film „Jackie Brown”.