„Wielebnych” Mrożek stworzył przed pięcioma laty, na konkurs dramaturgiczny Onassisa. Przez długi czas wzdragał się przed publikacją w Polsce; gdy się ukazała – w „Dialogu” i w książce – żaden teatr nie kwapił się do wzięcia jej w próby. Być może niepokojący zdawał się rzeczywiście pomysł wyjściowy: skierowanie do ewangelickiej placówki otrzymują dwaj niezbyt typowi księża. Pierwszy jest przechrzczonym Żydem, drugi – kobietą, zaś sama parafia jest, mówiąc słowami autora, także trochę walnięta. Farsowe perypetie w cieniu ołtarza mogły budzić lęk przed gniewem opinii publicznej w katolickim kraju. Czy zasadny?
A gdzież tam! Przeczulenie rodzimych pobożnisiów od dawna lokuje się bez wyjątku w sferze symboli – nie semantyki. Na scenach, w kinach, w książkach można znaleźć mnóstwo bluźnierstw, które nie wywołują żadnej reakcji, ponieważ polemika z nimi dotykać musiałaby głębokich sensów wiary. Larum podnosi się wtedy, gdy zachodzi domniemanie, że zaatakowano symbol – i to symbol rozumiany prościutko, bez cudzysłowów i nawiasów. Gdy ogłupiały cham ścina kosą głowę świątkowi albo gdy włoski plastyk przygniata papieża (też notabene redukowanego do wymiarów świątka) meteorytem. Co w tamtym wizerunku kapłana dźwigającego się spod nadludzkiego cierpienia było uwłaczającego? Najwyżej kicz; żeby jednak ujrzeć papieża sprofanowanego kiczem, nie trzeba leźć do Zachęty – starczy kiosk z dewocjonaliami. W „Wielebnych” żaden atrybut religijny nie doznaje uszczerbku – więc nijakich wyklinań nie będzie. A że ani w pretendentach, ani w ich owieczkach nie ma nawet śladu przeżyć i myśli transcendentnych? Że wielebni konkurują o biurko proboszcza tak, jakby walczyli o zwykłą posadę; kierują się chęcią zdobycia życiowej stabilizacji, ambicjami, nawet kompleksami – ale misją kapłańską w żadnym stopniu?